'

/KRZYSZTOF TEODOR TOEPLITZ /

To, że historię piszą zwycięzcy, należy do poczciwych banałów. Równie jednak poczciwie i banalnie brzmi maksyma, że prawda, prędzej czy później, wychodzi na jaw.
Jednak wychodzi na jaw, i to nie dlatego, że ludzi nagle rusza sumienie, odzywa się w nich potrzeba dziejowej sprawiedliwości, słowem nie z pobudek idealistycznych i moralnych, ale z przyczyn całkowicie praktycznych. Po pewnym czasie okazuje się bowiem, że budowanie czegokolwiek na nieprawdzie, a więc na sfałszowanym, nieprawdziwym obrazie rzeczywistości, staje się przyczyną coraz większej ilości kłopotów, sprzeczności i nonsensów, z których nie wiadomo jak się wyplątać. W takiej właśnie sytuacji znalazł się nasz obecny rząd i obóz rządzący z dwoma swoimi sztandarowymi inicjatywami politycznymi - dezubekizacją i dekomunizacją.
Słyszy się niekiedy, że obie te inicjatywy wysunięte zostały na czoło polityki Kaczyńskich dlatego, że nie mają oni żadnego pomysłu, jak kierować Polską, nie mają prawdziwych planów gospodarczych i społecznych ani też logicznej wizji politycznej, czym powinna być Polska we współczesnej Europie i świecie. A więc hasła dezubekizacji i dekomunizacji rozdmuchane zostały jako zabawa dla ludu i zasłona dymna nieporadności. Moim zdaniem jednak, Kaczyńscy naprawdę uważają dezubekizację i dekomunizację za najważniejsze działania, jakie Polska ma do wykonania. Tkwi to w ich katolicko-nacjonalistycznej ideologii, w ich wychowaniu, w ich charakterach. A także w ich wyobrażeniu o historii, wyhodowanym w ciasnym, hermetycznym kręgu drobnomieszczaństwa. Ale tu właśnie zaczynają się schody, po których wbrew pozorom zarówno w opinii publicznej, jak i prawnej, krajowej i międzynarodowej, zjeżdżają właśnie oba sztandarowe pomysły PiS.
(...)
Przyjętą jako prawda historyczna tezę o zamianie jednej okupacji na drugą, a także wizję "czarnej dziury", jaką była Polska lat 1945-1989, postanowili oni oblec w formę ustaw i dekretów i oprzeć na tym ład państwowy. Tym ładem zaś ma być podział społeczeństwa, rozbicie go na dobrych i złych, swoich i obcych.
Sprzyja temu nie tylko osobista zajadłość braci, ale także upływ czasu. Sądzą oni po prostu, że wyłoniło się już pokolenie, którego pamięć jest kaleka i które nie potrafi odróżnić wyciągnięcia z przedsionka komory gazowej czy spod ściany rozstrzelań, czym było dla Polaków wejście Armii Czerwonej w roku 1945, od ograniczonej suwerenności państwa polskiego, którym była Polska Ludowa. Pokolenie to również przez kilkanaście już lat wychowywane jest w osobliwej schizofrenii kulturalnej, a więc z jednej strony rozkoszuje się produktami literatury, malarstwa, muzyki, filmu czy teatru, które powstawały w latach 50., 60., 70. i następnych i do których żywi prawdziwą ciekawość, z drugiej zaś bezmyślnie łyka slogany o terrorze komunistycznym, niszczącym kulturę, które ostatnio niezbędne są nawet przy zdawaniu matury.
Co innego jednak matura, kontrolowana przez Giertycha i Orzechowskiego, a co innego państwo i prawo. Podjęta obecnie przez PiS próba ujęcia podstawowej nieprawdy historycznej w rygory prawne i ustawowe jest zadaniem niewykonalnym. Można więc przegłosować ustawę, nad którą trudzi się minister kultury, na mocy której postawione w latach 1945-1989 pomniki żołnierzy radzieckich, poległych w Polsce, uznane zostaną za symbole komunistycznego zniewolenia. Ale nie można pogodzić tego z historycznym pewnikiem, że wojenna śmierć tych żołnierzy zaowocowała polską obecnością w Szczecinie, Wrocławiu i Gdańsku. Można też powiedzieć, że miasta te oddane zostały przez Stalina jedynie w administrację zwasalizowanemu państwu polskiemu, ale jaką wartość miałyby wówczas traktaty międzynarodowe, także te, w których Niemcy uznają nienaruszalność obecnych polskich granic na zachodzie?
Takie same absurdy niosą ustawy dezubekizacyjne. Historia nie zna państwa, które nie miałoby swojej policji i swoich służb specjalnych, odnosi się to także do UB, SB, MO itd. Można uznać te służby za organizacje zbrodnicze, ale wówczas trzeba by uznać za zbrodnicze także państwo, które się nimi posługiwało. Tak właśnie stało się w Niemczech po upadku III Rzeszy, która w Norymberdze nazwana została państwem zbrodniczym. Ale jak można uznać za państwo zbrodnicze sygnatariusza Karty Narodów Zjednoczonych, państwo związane ze światem tysiącem legalnych traktatów, na których wspiera się także III, a nawet IV RP jako prawny następca Polski Ludowej? Gdzie przebiega też granica pomiędzy służbami policyjnymi, a na przykład wojskiem lub choćby służbą w państwowej administracji, która także wykonywała zadania stawiane jej przez państwo?
Nie ma sensu rozwijać dalej konsekwencji, jakie ze sztandarowych pomysłów PiS wypływają i muszą wypływać dla naszego społeczeństwa i polskiej pozycji w świecie. Autorzy tych pomysłów widzą jeden krok, ale nie widzą następnych. Uważają się za wszechmocnych, ale co rusz wpadają na ścianę. Wychodzi z tego po prostu kacza zupa, zbiór nonsensów, a także tytuł znakomitej komedii braci Marx
.
Mimo jednak tej dziwnej zbieżności nazwisk chodzi o to, aby komedia o kaczej zupie nie przekształciła się w dramat. Nie tylko poszczególnych ludzi, lecz także państwa, które za przykładem Francuzów warto jednak uważać za dobro wspólne.

Całość felietonu w drukowanym wydaniu "Przeglądu" z 20 maja 2007 roku