Media

Niepublikowane zapiski członka ZBFSOP i Stowarzyszenia Nasz Śwaitowid

ZwyczajnySzpieg

Zapiski z czasów zarazy. Wstęp.

Niedziela, 15 marca 2020.

Nie wszyscy wiedzą, ale jako wredny emeryt „mundurowy”, któremu rządy PiS wykastrowały… nie, nie to co myślicie…, które obcięły mi o 70% emeryturę, postanowiłem corocznie wygrzewać się w wiosennych temperaturach południowej prowincji Murcia w Hiszpanii. Tak na złość temu rządowi i jego „inteligentnym inaczej” akolitom. Bo jako oficer wywiadu, „stary wróbel”, mam sztywny kark i nie zawsze go zginam.

Podjąłem już działania w celu maksymalnego wydłużenia czasu pobierania owej „karłowatej” emerytury. Zacząłem zdrowo żyć: jeść warzywa, owoce i orzechy („odmładzanie na surowo”), odpuściłem kurczaki faszerowane hormonami i antybiotykami, przeanalizowałem spiskowe teorie o „chemitrails”, nie palę i od niedawna przestałem pić cokolwiek co ma alkohol. To dla ciała. A dla duszy… piszę książki.

Wiem, wiem… Bo po co żyć, skoro nic na „p”… ? Dla tych, którzy nic o mnie nie wiedzą parę słów wyjaśnień.

Już 7 sezonów zimowych minęło od czasu gdy sprzedaliśmy dom. Ostatnie kilka lat spędzam na „wszystkomającym” kempingu zlokalizowanym na obrzeżach małego miasteczka, kilkaset metrów od linii brzegowej Morza Śródziemnego. Właśnie mija mi piąty miesiąc na tym kempingu. Razem z nami polską zimę spędzają tu jeszcze trzy pary. Nasza mała „Polonia”.

Wirus w Chinach nikogo tu w Hiszpanii nie obchodził. Ot, jakaś egzotyczna ptasia lub świńska grypa… o nieco innej nazwie.

Od dwóch dni obserwuję znacznie bardziej czujnie co się dzieje w Polsce i w Hiszpanii. Ma do nas przylecieć wnuk. Dziś już wiem, że szanse na to zmalały prawie do zera…

Hiszpanie z początku  zachowywali się jak niesforne dzieciaki we Włoszech. Ktoś mi wskazał, że niedawno na ulicach hiszpańskich miast odbywały się gromadne uliczne marsze przy okazji adoracji… Maryi Panny…? Na stadionach uradowani kibice zwycięskich drużyn radośnie się bratali na trybunach i poza nimi. W supermarketach, knajpach i na nadmorskich promenadach kłębiły się tłumy staruszków z Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii, przeplatani przez wszędobylskich Holendrów. Gdyby na kempingu pojawił się jakiś pojazd na włoskich numerach, pewien jestem, że pasażerów przywitano by równie serdecznie jak egzotycznego Norwega. Do czasu.

Pierwszym sygnałem, że lokalsi zaczynają reagować na wirusa było pojawienie się w toaletach mydła w dozownikach. Całe siedem lat miałem w kiblowej umywalce zimną wodę i na oczy mydła nie widziałem. Mój kumpel – Polak spoważniał. „Oho, robi się groźnie”. I zaczął się pakować.

Druga para już wiedziała, że zaskakująca Polaków decyzja o odwołaniu lotów do kraju kruszy ich plany. Ona nie wyleci z Alicante. Musi liczyć na czarter. A on będzie musiał zostać i zrezygnować z pierwotnych planów turlania się turystycznie przez Francję. W świetle tego co zaczyna się właśnie rozkręcać w tej Francji zapewne nie będzie płakał.

Mamy niedzielę. W napadzie szaleństwa ruszamy z Basieńką rowerami zobaczyć, czy zwykle czynne w niedzielę Aldi i Lidl są otwarte. Nie były. Na drodze dojazdowej do portowego miasta, gdzie robimy zwykle zakupy było pusto. Promenada nadmorska totalnie wyludniona. Dwie osoby z psami na spacerze. Nagle ostrzeżenie!

Promenada przepasana biało-niebieską taśma z napisem „Policia Local”. Oho…

Docieramy do zamkniętych supermarketów. Niedobrze. Na pociechę wchodzimy do Tesco, ale ceny nas otrzeźwiają. Ciekawe, czy otworzą supermarkety w poniedziałek?

Wracamy. Po drodze jakiś przerażony Hiszpan w maseczce i lateksowych rękawiczkach wygraża nam z wnętrza czerwonego samochodu jadącego z naprzeciwka. Czegoś nie wiemy?

Po drodze robimy stop w lokalnym minimarkecie. Kupujemy co trzeba i ruszamy. Skręcam z lekko śmierdzącej spalinami ulicy w bok, w stronę kawałka lokalnej nadmorskiej promenady, aby choć przez kilkaset metrów inhalować się czystym morskim powietrzem.

Z okna na piętrze wydziera się do mnie rozhisteryzowana niewiasta w zaawansowanych latach. Dociera dociera do mnie tylko strzępek: „… a la casa! A la casa…”. „Wracaj do domu!”.

Jasne! Myśli, że gość na rowerze wyjechał sobie pozwiedzać! Ale jak do cholery mam zrobić zakupy jak nie mam samochodu? Telewizja od wczoraj trąbi, że dopuszczalne jest dokonywanie zakupów, lekarstw, pomoc najbliższym i wizyty w ośrodkach zdrowia.

Nie mam obszernej spiżarni, zamrażarki i wielkiej lodówki aby trzymać zapasy. Ryżu, makaronów, mrożonek i rolek papieru toaletowego nie spożywam. Muszę więc wyjść z domu…  tu uśmiecham się w duchu. Przecież nie mam „domu”. Mam jedynie kampera, który z rozstawionym przedsionkiem jest trochę uziemiony. Mógłbym go ruszyć jedynie w stanie wyższej konieczności.

Odmachuję kobiecie w oknie… Pokazuję jej kierunek do kempingu tam gdzie jadę, krzycząc „… mi casa esta ahi!”. „Tam właśnie jest mój dom!”, kobieto!

 

Zapiski z czasów zarazy.

Poniedziałek, 16 marca 2020.

 

Ranek na naszym kempingu mija normalnie. Co to jest „normalnie”? Hmmm…

Starsi panowie śpieszą się do kibelków. Po czym poznaję? Po zwitkach papieru toaletowego w zaciśniętych dłoniach. Ja chowam takie zwitki po kieszeniach, a do WC skręcam w ostatniej chwili, mijając po drodze pralnię, gdzie niemieckie Frau plotkują na potęgę, czekając aż skończy się im wirowanie. To na wypadek, gdyby mnie ktoś śledził…

Inni starsi panowie turlają na specjalnych wózeczkach kasety z kamperowych lub przyczepowych WC, aby je opróżnić w specjalnych miejscach do zrzutu takiej zawartości. Ja z powodu niezrozumiałej dumy nie zniżam się do turlania. Dźwigam, choć ramię mi prawie wypada z barku.

Starsze panie schodzą na dół, po dość stromych jezdniach do sklepiku, gdzie wczoraj zamówiły pieczywo. Sklepowa nosi na dłoniach rękawiczki. Ale nie ma maseczki na twarzy… To pewnie wyraz rozsądku i logiki. Na kempingu rezydują goście, którzy w znakomitej większości mieszkają tu od wielu tygodni. Nowych przybyszów mało. A obrót banknotów i monet w sklepiku – duży. Ulubiony środek transportu wirusów i bakterii. Pieniądze. Trudno wyprać. Wiedzą o tym i epidemiolodzy i gangsterzy i policjanci…

Do wnętrza recepcji już nikt nie wchodzi. Rozmowy i płatności następują przez okienko zewnętrzne. To norma od kilku dni.

Od kilku dni także liczba odjazdów przekracza liczbę przyjazdów. Pojawiają się wolne parcele. Najbardziej pożądane są te od strony zewnętrznej tarasowo rozmieszczonych uliczek. Bo stamtąd jest najlepszy widok na Morze Śródziemne. Miejsca w „drugiej linii” nie zapewniają tego widoku.

Ale teraz nikt już nie czeka przed recepcją na wolne miejsca, tak jak to bywało w grudniu i styczniu…

Nasi polscy znajomi mieszkający poza kempingiem oddali nam nadwyżki żywności. Sami ruszają swoim minivanem mercedesa do Polski, na kwarantannę. Cóż, myślę sobie, że władzom taniej jest zamknąć kogoś na dwa tygodnie w domu zamiast poddać go testom na granicy lub – jeśli to niewykonalne – w miejscu zamieszkania, na przykład w ciągu kilku dni po przyjeździe.

Martwimy się o nich, bo on – charakterny zakapior – planuje przemknąć się jadąc non-stop przez Francję, zanim ta zamknie granice. Zmęczenie nie jest jednak najlepszym przyjacielem kierowcy.

Z trasy na Barcelonę i dalej docierają do naszych znajomych sygnały od tych co już jadą, że można wracać do ojczyzny bo Hiszpanie przepuszczają a Francuzi wpuszczają. Autostrady A-7 i AP-7 są pełne kamperów i przyczep, które prawie blokują prawe pasy.

W myślach prowadzimy ich w tej drodze. To nasze „rozpoznanie bojem”. Dostajemy od nich meldunki sms. Jedzie się dobrze, ale wysikać się trudno, bo stacje benzynowe zamykają się od środka. Tankuj, płać w okienku i znikaj… Kolejni czekają. Tu widać wyższość kampera, który może stanąć gdzie bądź i ma własny prysznic. O kibelku, kuchni i lodówce nie wspominając.

Druga para podjęła decyzję, że woli – tak jak my z Basieńką – zostać w swoim obszernym kamperze Rapido na kempingu, aż fala dobroci „dobrej zmiany” się przewali. Trzecia para za to pakuje się i też zaraz wyruszy via Hiszpania i Niemcy do Polski. Wiadomości od „zwiadowców” będą bardzo pomocne.

Kapustę już poszatkowałem. Kisi się. Teraz buraki, te co nam znajomi oddali. Może i wirusa da się zakisić. Mam w kamperze też mnóstwo alkoholu. Nie, nie do chlania. Przecież nie pije. No i nie chcę oślepnąć. Spirit jest do zewnętrznej dezynfekcji. Rąk, klamek, telefonów Kumpel z Bagdadu, z zawodu chemik wojskowy zdalnie konsultuje skład płynu odkażającego. Fajnie jest mieć znajomych fachowców.

Stojąc na naszej parceli słyszę jakiś potężny głos z megafonu. Wybiegam z naszej tarasowej uliczki na jedną z dwóch ulic wiodących przez cały kemping aż na dól, do recepcji. Radiowóz Guardia Civil jedzie powolutku, błyskając na niebiesko-czerwono. W czterech językach powtarzają nagrany komunikat o potrzebie pozostania w miejscu zamieszkania. Wokół radiowozu, który staje co i rusz, gromadzą się wiekowi turyści. Jeden z Niemców powtarza mi komentarz gwardzistów, którzy siedzą w samochodzie w maseczkach, ale odpowiadają na pytania. Guardia Civil prosi, aby nie jeździć grupami po zakupy. Raczej pojedyncze osoby.

Wracam do Basi. Powtarzam co usłyszałem. Aha, mogą być kłopoty, bo ci co nie mają samochodów i nie chcą ruszać kamperów, mają przy zakupach do wyboru trzy opcje. Albo idą lub jadą rowerem niedaleko, jakieś półtora kilometra, do naszego miasteczka do małego supermarketu, tam gdzie nakrzyczała na mnie starsza Hiszpanka. Albo turlają się rowerem do Puerto, tam w centrum są rozlokowane supermarkety. Albo namawiają się z tymi co mają samochody osobowe, No i tu problem. Jak Guardia Civil wyhaczy ich w samochodzie, że nie jedzie jedna osoba, tylko dwie to co… Zawrócą samochód?

To pytanie zawisa w próżni, bo nie dopytałem gwardzistów. Odjechali. Na razie mamy zapasy. Potem albo pojadę na rowerze solo do Puerto, albo wcześniej kogoś w zatłoczonym dwójką osób samochodzie zawrócą i po kempingu rozniesie się „uściślenie”.

Wiem już, że muszę się też uzbroić przeciw hiszpańskim histerykom. Jeśli trafi się po drodze jakiś nawiedzony, co będzie mnie chciał mnie zagonić „a la casa”. Pogonię takiego. Kupując kampera czytałem na stronie www.camperteam.pl mnóstwo opowieści podróżników na temat bezpieczeństwa w drodze. Nie mając wtedy zielonego pojęcia co i jak, na wszelki wypadek kupiłem sobie paralizator. Gdyby ktoś na postoju próbowałby mnie obrabować. Do tego gaz pieprzowy i pałkę teleskopową.

Mam to wszystko ze sobą, choć przez siedem lat tylko raz użyłem gazu, aby pogonić psa, który chciał mnie capnąć za łydkę jak jechałem z kempingu do Puerto na zakupy kilka lat wcześniej. Potem mijałem to przydrożne i nieogrodzone gospodarstwo wielokrotnie, ale szczekający kundel rozpoznawał mnie z daleka i przezornie zostawał przy swoim domu.

Ciekawe, czy taki Hiszpan postraszony „teaserem” lub gazem też podwinie ogon? O le!

Zapiski z czasów zarazy.

Wtorek, 17 marca 2020

 

Usiłuję sprawdzić ile nasi dzielni i zdeterminowani znajomi będą czekać na granicy w Jędrzychowicach, jadąc przez Niemcy. I co? Trafiam na stronę „granica.gov.pl”. Jest godzina 11:21. I tu widać tak, że aż oślepia, jak bardzo nasze państwo jest bezradne i tekturowe.

Na stronie, gdzie widnieje logo Krajowej Administracji Skarbowej oraz drugie, Straży Granicznej nieaktualne informacje. Szukam w liście przejść granicznych. Nie ma Jędrzychowic. Szukam w zakładce „Komunikaty/wjazd do Polski z Niemiec”. Oto co tam jest:

„Szczegóły:

Opublikowano: 16 marzec 2020

Poprawiono: 16 marzec 2020

Odsłony: 6153

Wjazd do Polski z RFN – dnia 16.03.2020r. na godz. 08.00.

Świnoujście – do 1 godz.

Kołbaskowo – do 1 godz.

Krajnik Dolny – do 1 godz.”

Przeczytajcie to jeszcze raz. Na stronie administrowanej przez Straż Graniczną i KAS (czyli celników) są stare i totalnie niekompletne informacje. Sprawdzam dwa razy. Bo oczom nie wierzą. Może to ktoś się podszywa pod domenę z rozszerzeniem ”gov”? Jednak ostatecznie wykluczam taki wariant…

Staram się sobie wyobrazić, co tam się w tym KAS i u celników dzieje. Zero sensownych procedur, chaos organizacyjny, maseczki i środki ochrony tylko dla tych na pierwszej linii? Trzydziestu pacjentów „zero” wśród własnego personelu? Domyślam się, że oni są teraz jak te stare tłuste koty, żyjące swoim leniwym i sytym życiem, przekonane o własnej nieśmiertelności, bo przecież mają „dziewięć żyć”. Przez lata mieliw miarę stabilną i przewidywalną robotę na wewnątrzunijnej granicy, która znowu stała się pełnoprawną linią frontu. Ale dlaczego mają w rzyci wracających do domu Polaków?

Tak trudno wychylić się i zobaczyć ile kilometrów liczy kolejka? I podać jej długość, choćby w milach, bo 7 mil brzmi lepiej niż 11 kilometrów? Jeśli już nie potrafią policzyć jak długo zaczeka samochód stojący w kolejce o kilometr od granicy. A może by tak posłać w głąb Niemiec ludzi z kartami identyfikacji dla podróżnych, aby do kontroli podjeżdżali już z gotowymi, wypełnionymi papierami? Tego też nie potrafią?

Tu przypomniał mi się dowcip, jak siedmiolatka słyszy w wiadomościach, że Książę Pan został na królewskim dworze odseparowany „od stołu i od łoża”. Rezolutna pyta mamy: „To on jeść też nie umiał?”

TVN na pasku – mam satelitarny odbiór telewizji na kartę – właśnie informuje o 15 godzinach oczekiwania w Jędrzychowicach i 9 godzinach w Świecku. Prywatna telewizja jest sprawniejsza niż agendy rządowe. Ma rację Korwin-Mikke. Od ministerstwa zdrowia zdrowia nam nie przybywa. Co najwyżej mnożą się problemy.

Kiedyś Jerzy Urban za słowa prawdy, że „rząd się sam wyżywi” strasznie obrywał „po uszach” od obywateli. Teraz na oczach obywateli rząd pokazuje, że potrafi… zarazić się wirusem. To na jakiego…. (cenzura osobista) … mamy ten SOP? Aha, arogancja władzy… No tak…

W Świecku wściekli Litwini zablokowali przejście bo nie pozwala im się na powrót do ojczyzny tranzytem. Podobają mi się waleczni sojusznicy spod Grunwaldu! Interwencje dyplomatyczne pomogły połowicznie. Autokary i busy jadą w konwojach eskortowanych przez policję. Ale indywidualni? Muszą jechać nad Bałtyk i wracać promem. Masakra.

Polska policja nie potrafi/nie chce zorganizować konwoju dla indywidualnych samochodów z Litwy. Może tak nowa, bohaterska SOP – Służba Ochrony Państwa, ochroni polskie państwo przed Litwinami. I przekonwojuje ich grupami w poprzek Polski. Już widzę te obowiązkowe postoje na sikanie i dostawy pizzy z przydrożnych pizzerii. Łomżo, miej się na baczności! W końcu macie szpital „zakaźny”…

Już zaczynam się martwić, że Niemcy i Francuzi zrobią to co polski rząd. Zabronią tranzytu przez własne terytorium. W końcu pukam się w głowę. Przecież ich rządy nie pójdą za przykładem „dobrej zmiany”, która dopiero co uczyła Francuzów jak jeść widelcem, a teraz od Chińczyków uczy się z pokorą jak i kiedy myć ręce. Oddycham z ulgą. Ale „na wszelki wypadek”, bo „a nóż, widelec”… sprawdzam połączenia promowe z Morza Śródziemnego na Bałtyk…

My, oficerowie wywiadu, całą naszą służbę spędzamy na wyszukiwaniu zagrożeń dla naszego państwa, dla naszych obywateli. I być może nasi oficerowie (panie i panowie) od tygodni pompują do rządu informacje przydatne do oceny pandemii i skuteczności środków zaradczych, spraktykowanych w innych, także i sojuszniczych krajach.

Uczymy naszych analityków, że informacje kryzysowe muszą trafiać do tych, którzy są w stanie adekwatnie reagować. O tym, że się pali magazyn tkanin na rogu Pięknej i Krótkiej nie piszemy pilnej notatki do Prezesa Rady Ministrów ale do strażaków w pobliskiej strażnicy. Anglicy takich strażaków nazywają „first responders”.

Przed laty, po awarii elektrowni w Fukushimie, moi koledzy specjaliści od zarządzania kryzysowego z różnych wywiadów i agend rządowych świata na zlocie w Singapurze wskazywali mi, że obywatele w zasadzie wykazują dużą naiwność licząc na pilną pomoc władz. Po przejściu huraganu Katrina w USA potężnej federalnej agencji FEMA potrzeba było kilka dni, aby na zalane obszary dostarczyć do Nowego Orleanu butelkowaną wodę, której w całych Stanach był dostatek.

W Japonii po trzęsieniu ziemi pierwsza pomoc docierała do ofiar w ciągu kilku minut. Ale nie od strażaków czy lekarzy. Ci nigdy nie są w stanie być na miejscu tak szybko, chyba że przypadkiem. Pomoc nadchodziła od lżej poszkodowanych sąsiadów i krewnych. Pomoc służb pojawi się później. A gdzieś na końcu wkroczą władze, z ulgami, zapomogami i odszkodowaniami. W Japonii ponoć w każdym domu ludzie maja przygotowany „plecak ewakuacyjny”. A w Polsce? W Polsce śmiejemy się z „preppersów”, gotowych od dawna na kataklizm.

Najwyraźniej w naszym kraju informacja o sytuacji na granicy w Jędrzychowicach najpierw musi trafić do ministra koordynatora. Jeśli cenzura prewencyjna wreszcie zezwoli, to może po 24 godzinach zostanie ona zamieszczona na stronie www.granica.gov.pl. W ten sposób polski rząd przedstawi kolejny dowód na własną tekturowość. Opozycja może iść spać. Rząd będzie się sam potykał o własne nogi na oczach tysięcy Polaków. Powodzenia! Widzimy się na wyborach. Kiedykolwiek by się nie odbyły!

 

Pozdrawia Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Środa, 18 marca 2020

 

Kemping powoli pustoszeje. Ci co zdesperowani ruszyli w drogę podjęli ryzyko, że gdzieś tam po drodze natkną się na „niespodziewane”. No i się natknęli. Nasi polscy przyjaciele gnali przez Katalonię, Francję i Niemcy. Nocowali gdzieś pod Dreznem. I gdy ruszyli w stronę niesławnego już przejścia w Jędrzychowicach, „niespodziewane” wychynęło zza zakrętu autostrady numer 4 na kilkadziesiąt kilometrów przed Ojczyzną. Korek.

Korek to maszyna prosta. Jak kij, co ma dwa końce i wiele zastosowań. Jedno z przyjemniejszych zastosowań korka to zatrzymywanie w miejscu do tego przeznaczonym… bąbelków. Tam, przy granicy, korek zatrzymał nie bąbelki, a moich przyjaciół. I tysiące innych osób, których nie znam.

Koszmarne kolejki na granicy skusiły ich do próby „przemknięcia się” via Czechy. Wiedzą, że tamta granica jest dla Polaków zamknięta, ale może się uda? „Nieoczekiwane” w sposób oczekiwany karci całą grupę, która zjechała z autostrady. Czesi ich nie wpuszczają, a skomplikowany wypadek na trasie powrotnej odcina ich na cztery karne godziny.

Kolejna próba dotarcia na granicę – do Kołbaskowa. Popatrzcie na mapę. Cud, że kierowcy żyją jeszcze po takich peregrynacjach. Po 5 rano dziś wjeżdżają do Polski. O 13:00 są w domu w okolicach Warszawy. Wyjechali w niedzielę rano. W ciągu 75 godzin pokonali prawie cztery tysiące kilometrów. Trasą przez Jędrzychowice byłoby tylko trzy tysiące. Ten cholerny korek sporo rozciągnął im drogę… Maszyna prosta o wielu zastosowaniach…

To co się dzieje na granicach państwa woła o pomstę do Bogów Zarządzania Kryzysowego. Znajoma, która wykłada w tej dziedzinie pewnie rwie włosy z głowy, bo wyszkoleni przez nią fachowcy najwyraźniej nie przedarli się na kierownicze stanowiska i kryzysem „zarządzają” dziś, a raczej „puszczają go na żywioł”, kompletni amatorzy.

Pudrowanie rzeczywistości niknie w mgnieniu oka, gdy gołym okiem, lub okiem obiektywu kamery, widać co się dzieje gdy ktoś zupełnie bezmyślny (sorry, powiem grzeczniej: debil z zakresu zarządzania) miesza na przejściach granicznych ruch towarowy z ruchem osobowym. Najwyraźniej jeśli istnieje ktoś kompetentny w tych kwestiach, to naraził się boskiemu Apollinowi. I cierpi na kompleks Kasandry. Wiecie, to ta co dostała od zakochanego jak sztubak boga dar prorokowania. Dziś powiedzielibyśmy: precyzyjnego przewidywania. Ale wredny Apollo – gdy Kasandra uczucia nie odwzajemniła – pokarał ją tym, że już jej nikt nie wierzył…

Dziś po południu zajrzałem do męskiej toalety. Pusto. A na drzwiach? Dobra nowina… Komunikat ostrzegający przed naruszaniem zasady wędrówek po zakupy tylko pojedynczych osób. Czemu tak późno? Recepcja się obudziła? Czy może ktoś ich obudził. Za chwilę już się domyślam…

Koleżanka z Polski pojechała z brytyjską para ich samochodem po zakupy. Wbrew zasadzie „jeden samochód – jedna osoba”. „Nikt nas nie kontrolował” – cieszy się znajoma. W naklejonym na drzwiach kibelka komunikacie recepcja przypomina, że opuścić kemping można tylko pojedynczo. Jadąc/idąc po zakupy, do apteki lub do ośrodka zdrowia. Chyba, że opuszczamy kemping na dobre. Grzywna zaczyna się od 600 Euro… Maksymalny wymiar – 60 tysięcy!

Domyślam się, że to pewnie w przypadku, gdy będę miał wirusa i udowodnią mi, że go komuś przekazałem i naraziłem na śmierć. Bo jest 85 letnim staruszkiem. O co na moim kempingu nietrudno.

Natychmiast obudził się we mnie barbarzyński kapitalista. I zadał #Zwyczajnemu Szpiegowi pytanie: Czy ktoś mnie ubezpieczy od ryzyka związanego z zarażeniem osoby trzeciej? Bo jak na drodze komuś wjadę autem w kufer, to jestem chroniony przez OC…

Kumpel, z którym się znamy od czasów afrykańskich monitoruje sytuację w kraju i Europie. „Wyczaja” nam zapowiedź rządu hiszpańskiego, że od 24 marca mają być opróżnione hotele. To nas nastraja mniej optymistycznie. Bo następnym krokiem może być decyzja o „opróżnianiu” kempingów. Nich obcokrajowi staruszkowie wracają do swoich krajów! A to oznaczałoby, że nasza koncepcja „przeczekania” szczytu epidemii w cichym zakątku w prowincji Murcia, która – nawiasem mówiąc – według oficjalnych danych tutejszego Ministerstwa Zdrowia ma najmniejszą liczbę osób zainfekowanych na 100 tysięcy ludności w całej Hiszpanii… spali na panewce.

Czy ktoś jeszcze pamięta, co to jest panewka? I co się na niej pali?

 

Pozdrawia Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Czwartek, 19 marca 2020

 

W Madrycie 40 hoteli w mieście oddaje do dyspozycji szpitali swoje pokoje dla ludzi w kwarantannie poza własnym domem oraz dla pacjentów pod obserwacją w stanie lekkim. Cześć hoteli madryckich to tymczasowe kwatery dla armii… Tak właśnie tutejszy rząd rekompensuje hotelarzom straty.

Akcja charytatywna polskich restauratorów i dostawy posiłków dla personelu szpitali to kolejny dowód na solidarność społeczną. I na bezwład państwowej biurokracji. Gdyby tylko ministrowie pomyśleli, poszliby w ślady Hiszpanów. Zamiast obiecanej miski ryżu, za którą Polacy mieliby zapier… no, przecież wiecie co mieliby…

Niechby rząd zamawiał u „krawców” szycie maseczek i fartuchów. Nie za darmo. Zamiast „rozdawać” (kredyty i gwarancje) lepiej zamawiać. Przed wojną „roboty publiczne” były formą interwencji państwa na rynku pracy. Dziś warto poszukać ich ekwiwalentu z dobie wirusa… Może nie wszystkie wtryskarki zezłomowano i lateks zutylizowano… Byłyby rękawiczki… No i pomoc z Chin, bo tam coraz mniej maseczek potrzebują.

Studenci medycyny mogą udzielać pomocy w szpitalach. Toż to bezpłatna praktyka zawodowa – może być przecież punktowana ekstra przy egzaminach semestralnych.

U nas na kempingu powoli zwalniane są kolejne parcele. Ostatni nasi znajomi Polacy ruszyli kamperem w drogę powrotną. Ona ma zaklepany na dziś „Lot do Domu” z Alicante. On poturla się do Paryża, odwiedzić zaplanowanego lekarza. Smutno mi, bo odjeżdża partnerka do gry w brydża z „dziadkiem”. W zamian będziemy mieć od kierowcy kampera informacje z trasy, z autostrad hiszpańskich i francuskich.

Nie myślcie, że się nudzimy. Nasz wnuk, dzięki zdeformowanej reformie edukacji, która przejdzie do historii porażek rządów PiS, wybrał „home schooling”. Uczy się w domu. Unikał koronawirusa w kolejce do szkolnych toalet.

Teraz babcia i dziadek zdalnie, on-line, stali się konsultantami młodego człowieka w kwestiach zasad państwa demokratycznego i instytucji broniących praworządności (WOS), funkcjonowania mitochondriów (biologia), roztworów nasyconych (chemia), zasobów wodnych planety (geografia).

Lokalna, warszawska konsultantka naszego wnuka w zakresie języka polskiego, sama przygotowuje się do matury. Trzeba ją odciążyć. Pobieramy więc zadania opracowane dla uczących się w domu uczniów I klasy liceum po ośmioletniej podstawówce. Równolegle, odrębnym programem, uczą się dzieciaki w liceach po ukończeniu gimnazjum. Szkoła koordynująca „home schooling” naszego wnuka dokonuje cudów zręczności aby na czas stawiać comiesięczne zadania uczniom obu tych linii programowych.

Ludzie! Nawet nie wiecie, jak to jest po 50 latach wrócić do szkoły! Z zachwytem czytam zadania dla wnuka:

„Odwołując się do fragmentów „Iliady” Homera opisujących pojedynek Hektora z Achillesem przedstaw starogrecki etos rycerski”

Upppsss… Mnie uczono, że etos rycerski w obszarze literatury można znaleźć w „Pieśni o Rolandzie”. Rozum i pamięć protestują. „Starogrecki etos wojownika”… na to bym się zgodził…No, może i na „etos wojownika w starożytnej Grecji.. Ale „rycerski”? Kręcę głową. Pokory! Jeszcze więcej pokory. Bo może jestem niedouczony. Nieuk z czasów niesłusznych…

Czytam Pieśń XXII jak to Hektor rezygnuje z uciekania przed Achillesem i staje do boju. Szukam tam elementów etosowych.

No, u Achillesa jest cienko. Nadęty jak Ziobro, obiecuje, że „ten pies (skąd ten drań wiedział, że mój pies zwał się Hektor?) już nikogo nie zabije”. Wie łobuz Achilles – tak jak wie Prezes, że wspomaga go tymczasowo nieśmiertelna większość parlamentarna – że za nim stoi sama Pallas Atena i to ona jego rękoma utrupi syna króla Priama. Bogowie oszukują. Atena cichcem oddaje achillesową włócznię, która chybia Hektora, swojemu pupilkowi. Rozwinęła nad nim parasol ochronny. Toż to jakiś Misiewicz czasów starożytnych!

Aby odetchnąć sięgam do wiedzy o społeczeństwie. „Scharakteryzuj główne instytucje stojące na straży praworządności w Polsce”. Z ostrożności proszę wnuka o skany z jego podręcznika. Podręcznik wymienia te instytucje. I widzę…

Widzę: Trybunał Konstytucyjny… (a myślę: magister Przyłębska, Piotrowicz, Krysia i King-Kong)

Widzę: Najwyższa Izba Kontroli… (a myślę: kryształowo-żelazny prezes Marian B.)

Widzę: Trybunał Stanu… (a myślę: jest jeszcze coś takiego?)

Widzę: Prokuratura… (a myślę: ZZTop czyli mister „Zero”)

Widzę: Instytut Pamięci Narodowej… Tak! Tak! IPN… (i tu wzdycham: O Jezusie Nazareński w niebiesiech).

Uppppsss…

Aby odetchnąć wracam do języka polskiego. „Rozwiń myśl, że Biblia jest księgą nad księgami”. Co? Noo…. jeśli leży na najwyższej półce…

Może się pomyliłem i to są zadania z religii…? Bo obok żądają od ucznia podania struktury Biblii i omówienia jej najważniejszych tłumaczeń. I jeszcze do tego każą scharakteryzować Hioba! I zwrócić uwagę jakie emocje przeżywa i jak przyjmuje swój los! Nie, to nie religia! To jednak język polski!

Swoją drogą ten temat nie jest taki głupi. Bliższe przyjrzenie się sytuacji wskazuje, że tam nie był problem z Hiobem, z tym bogobojnym facetem. Problem był z Najwyższym. Rzekomo wszystkowiedzącym i wszechmocnym. To Jhwh (inaczej Jahwe) pozwala Szatanowi testować wiarę najwierniejszego z wiernych. Szatan stara się jak może, ale nie udaje się mu wycisnąć z Hioba złego słowa przeciw Prezesowi. Sorry, … Najwyższemu. Wszechwiedzący nie wie jak to się skończy? Dacie wiarę?

Przypominają mi się trzy dowcipy, krążące u mnie na podwórku, gdy moi trochę kumaci i niepokorni koledzy wracali z lekcji religii z kościoła. Ja nie chodziłem. Kumple najpierw podejrzewali, że jestem Żydem. Potem, że jestem „partyjny”… Miałem wtedy 11 lat.

Kilka lat potem mama uzbroiła mnie w wiedzę z dowcipu z okolic roku 1968. Ktoś narzekał, że w Polsce wszędzie są Żydzi – w rządzie, w sejmie i w Komitecie Centralnym. „Jezus Maria!” – reaguje wstrząśnięty drugi… „Też Żydzi…” – dopowiada pierwszy…

Bo wtedy wszystkiemu byli winni Żydzi. I cykliści…. A dlaczego cykliści?

Koledzy w ramach ewangelizacji opowiadali mi jak jest fajnie na tej religii. Jak mieli ochotę na zbytki, pytali katechetę „skąd Kain wziął żonę?”. Albo: „czy wszechmocny Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie mógłby unieść”. Wtedy zrozumiałem co oznacza słowo „paradoks”. I tak poznałem Zenona.

Po bliższej analizie Księgi Hioba zaczynam podejrzewać, że temat jest jak najbardziej na czasie. I że potomkami pokornego, znoszącego nieusprawiedliwione katusze (śmierć bliskich, utrata dorobku życia, trąd) Hioba są także i Polacy. Zwłaszcza ci z Podkarpacia ale i innych zakątków i parafii, wiernie stojący przy Prezesie. Prezesie, którego nie widać. Ostatecznie Bóg ludu Izraela ukazał się cierpiącemu i lamentującemu Hiobowi i Hiob mu odpuścił. Cofnął pretensje do Szefa.

Ciekawe, ile jeszcze hiobowych wieści zniesie ta wierna aż po grób część moich rodaków. Zarazę już mamy. Śmierć bliskich też. No to teraz pora na majątki…

I tylko „goli są wesOli”… bo nie maja nic do stracenia….

Prezesie, ukaż się! Lud czeka… Może Ci odpuści…

Pozdrawia Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Piątek, 20 marca 2020

 

Od rana mży… Mżawka oczywiście… A nam powoli kończą się zapasy świeżych warzyw. Czas ruszyć tyłek i pojechać do Puerto, do supermarketów. Wczoraj powiało przez chwilę grozą, gdy znajoma Polka w drodze ze swoim chłopem na lotnisko w Alicante zahaczyła o Puerto. I tu niespodzianka. Sklepy i apteki pozamykane… Melduje nam przez telefon. O kurcze… znowu czegoś nie wiemy?

Zerkam w kalendarz. Mam hipotezę, że to jakieś lokalne święto. Hiszpanie kochają świętowanie. Podobnie jak Włosi. Skutki widzimy w Madrycie. Musieli przycisnąć publikę grzywnami za opalanie się na plaży i łamanie zakazu jazdy w pojedynkę. Dobrze że mój rower to nie tandem… Zresztą mżawka skutecznie zniechęca moją drugą połowę…

W kalendarzu imieniny Józefa… Psiakrew, toż to San Jose, Dzień Świętego Józefa, ogólnohiszpańskie święto. I wszystko jasne…

Koleżanka doleciała do kraju. Na pokład weszli mundurowi w maseczkach, rękawiczkach i okularach. Okularach, nie goglach. Pewnie żeby im w oko jakiś przystojny wirus nie wpadł… Zmierzyli im zbliżeniowo temperaturę. Na szczęście nikogo w gorączką nie było. Pasażerowie mogli się więc spokojnie tłoczyć w korytarzach lotniska w ilościach większych niż dopuszczalne zgromadzenie na nabożeństwie by przekazywać sobie znak pokoju. I wirusa, gdyby się gdzieś bezobjawowo czaił. Bo muszą potem zdążyć przejechać transportem publicznym przez pół Polski do własnego pokoju. Na kwarantannę. W Szczecinie, Ustrzykach Górnych czy Wałbrzychu.

Nie chce mi się jechać na rowerze… Mży… i wieje… Poczekam może, aż wyjdzie słońce.

Basieńka właśnie omawia on-line wartości artystyczne Bogurodzicy z wnukiem… Ja omówię z nim ludzkie potrzeby według pomysłu Abrahama… Nie, nie tego biblijnego, urodzonego w Ur w Mezopotamii, którego Bóg ze Starego Testamentu poddawał wrednej próbie, żądając ofiary z syna.

Idzie tu o Abrahama Maslowa. Zapewne też pochodzenia żydowskiego, sądząc po imieniu. Już widać, że bez tradycji judeo-chrześcijańskiej się nie obędziemy…

Uczeń w ramach WOS ma wiedzieć, które potrzeby człowieka są wyższego, a które niższego rzędu. Ja muszę ruszyć tyłek i wsiąść na rower aby zaspokoić potrzeby podstawowe. Głód, pragnienie, ciepło i sen. Niedostatek w tym obszarze będzie domagał się zaspokajania tu i teraz.

Skomplikowana maszyneria zwana rowerem wspomaganym silnikiem elektrycznym staje się instrumentem człowieka pomagającym te niedostatki usunąć. Ba, nie obejdzie się bez elektronicznego kupowania lokalnej hiszpańskiej waluty i wypłacania jej potem w lokalnym bankomacie. Bo taniej. W bankomatach w Puerto prowizja wynosi aż 3,75 Euro, niezależnie od tego ile wypłacam. Błogosławię mój bank i internetowy kantor w Polsce. Jak do tej pory nie zawiodłem się…

Zaspokajanie potrzeb wyższych realizujemy z Basią oglądając relacje z bohaterskich zmagań polskiej, niedoinwestowanej służby zdrowia z głupotą władz centralnych. Zamknięcie granic w sposób w jaki to wykonano jest tej głupoty kardynalnym dowodem. Przy okazji odcięto powroty ludów Pribałtiki do ojczyzn. Konwoje, organizowane przez policję, jadące w poprzek Polski pokazują, jak bezmyślna była realizacja słusznego skądinąd zamiaru.

Czytam wypowiedzi lekarza z 14 marca, który punktuje bzdury w strategii rządu. Władze stłukły wszystkie termometry i krzyczą, że w Polsce nikt nie ma gorączki. Mamy mniej wyłapanych przypadków osób chorych bo większości potencjalnych pacjentów nie badamy. A ci, którzy już wiedza, że ich dopadł wirus, testów nie mogą się doprosić.

Ja rozumiem, że prezydent, premier, minister zdrowia i ten od spraw wewnętrznych zostali złapani z na wpół opuszczonymi spodniami, gdy okazało się, że testy na koronowanego wirusa zostały wykupione przez sprytniejszych. Na własne życzenie polski rząd wypisał się z wyścigu po amunicję. Nic dziwnego, że potem dorabia durną ideologię do niedostatku testów. Minister zdrowia (chyba raczej minister od epidemii) pewnie uważa, że lekarze nie umieją nie tylko myśleć ale i mówić. Mówią!

Gdy pojawia się cień argumentu, ze testy na żądanie to zbyt kosztowna zabawa, pękam ze śmiechu. To przecież towar jak każdy inny. Można popyt zrównoważyć z podażą. Jak?

Pomysł sprzedam półdarmo, za niewielką opłatą licencyjną. Jedna złotówka od każdego testu zaoszczędzonego na moich warunkach dla mnie. Będę milionerem.

Jeśli uruchomimy więcej punktów upoważnionych do testowania, potrzeba będzie kreatywna księgowość. Jak to może z grubsza wyglądać?

Obywatel bez objawów klinicznych popada w lęk, że ma wirusa. Idzie do ZOZ, SOR itp., jak ten z grypą, i żąda testu. Kierują go do pomieszczenia septycznego (minister od epidemii wie co to takiego i ile tego ma). Kasa – w rękawiczkach i maseczce, a jakże – pobiera via terminal kaucję w wysokości kosztu testu (plus marża dla mnie). PIN pacjent wbija zapałką, których liczne pudełka dostarcza polski monopol zapałczany (było coś takiego, co nie?).

Wynik ujemny – kaucja przepada. Złotówka leci na moje konto. Wynik dodatni – koszt testu przejmuje budżet (Skarb Państwa – mamy coś takiego?), kasa ląduje na konto karty pacjenta, a ten jako chory ląduje na w szpitalu zakaźnym na triażu. Stan poważny, jeśli taki się objawi, wędruje do zakaźnego i na OIOM. Stan średni (badamy płuca tomografem) – do oddziału półotwartego na obserwację. Reszta won do domu pić kwaśne mleko lub lewoskrętną witaminę Ce. I składać codzienne raporty o gorączce, kaszlu i dusznościach do rejonowego sanepidu.

A jak już tracimy oddech lub przytomność, wzywamy sanepid do zabrania nas pod groźbą, że przespacerujemy pół miasta z wirusem, całując napotkane policjantki i miejskie strażniczki. Założę, się że taki pacjent nie ujdzie dwustu metrów bo go zgarną.

Czekam na kontakt od ministra od epidemii, aby podać sekretnie numer konta w moim banku.

 

Oho… wychodzi słońce nad południową Murcją… Idę szykować rower. Pierwotne potrzeby wołają! Życzcie mi „Vaia con Dios”

 

Pozdrawiam, Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Sobota, 21 marca 2020

Po tygodniu od momentu napływu dramatycznych wiadomości Polski, że kraj się zamyka i odcina wszystkich obcokrajowców, nawet tych w tranzycie, powoli zaczynam się martwić. Martwienie się jest jak wiecie aktem samym w sobie nieco bezsensownym. O ile nie jest początkiem i impulsem do planowania kryzysowego.

Jako długoletni oficer wywiadu zostałem wytresowany wręcz w planowaniu wariantowym. Wbrew pozorom dokonanie analizy sytuacji i zarysowanie strategii postępowania w moim przypadku nie będzie jednak takie proste jak się wam wydaje. Dlaczego? Przecież wystarczy mieć plan A, B i C…

Przypomniał mi się tu pewien „Tango-Camp” w Rajgrodzie. Warszawska szkoła tanga, gdzie uczono mnie jak poprowadzić partnerkę do „ocho adelante” albo jak ją skłonić by gustownie fiknęła „boleo”, zaprosiła kilka argentyńskich par tanecznych jako trenerów. Jedna z lekcji utknęła mi szczególnie w pamięci.

Nasi nauczyciele zaczęli od ABC.

Jeśli wchodzisz na parkiet, licz się z tym, że nie jesteś na nim sam ze swoją partnerką.

Jeśli nie jesteś sam, trzymaj odpowiedni dystans od drugiej pary.

Jeśli trzymasz dystans, to pilnuj, abyście poruszali się po obrzeżu sali, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara…

Jeśli tak uczynisz, głowa partnerki nie zasłoni ci tych co przed tobą i natychmiast zauważysz, że właśnie zwalniają.

Jeśli wiesz, że inni tancerze zwalniają, w szczególności ci przed tobą, łatwiej unikniesz kolizji.

Jeśli na parkiecie zrobi się nad wyraz gęsto, unikaj zamaszystych figur i nie prowadź partnerki do widowiskowych machnięć nogą („boleo”), obutą w eleganckie 12 centymetrowe szpilki. W dawnych latach w Buenos Aires trafienie kogoś taką „szpilką” kosztowało czasem zdrowie, gdy krewki tancerz z innej pary wyrównywał rachunek za pomocą noża wpychanego ci w brzuch.

Za słownymi instrukcjami poszedł trening.

Wchodzimy na parkiet. Śpiewa Carlos Gardel, potem El Polaco Goyeneche i inni…  Osiem par ćwiczy na dużej sali. Trenerzy obstawiają parkiet krzesłami.

„Tańczcie po całym dostępnym parkiecie!” – wołają instruktorzy, przesuwając krzesła tak, aby odciąć te części parkietu, gdzie nikogo nie ma. Robi się trochę ciaśniej. Musimy trzymać rytm i tańczyć tango, a nie polkę czy poloneza. Krzesła coraz bliżej i bliżej. Krąg taneczny robi się coraz mniejszy. Wreszcie cała nasza ósemka zostaje ściśnięta tak, że prawie stykamy się łokciami.

Argentyńczycy śmieją się. Widzą nasze zdumienie.

„Trzymajcie rytm! Nie musicie krążyć…” – i pokazują nam, jak można z pełną muzykalnością tańczyć wyrafinowane tango na kafelku wielkości 50×50 centymetrów. Z łokciami przy ciele…

Po co to opowiadam? Tu na kempingu jestem jak na parkiecie milongi, czyli sali gdzie tańczy się tango. Ja tańczę tak jak mi tu zagrają. Nie mam wpływu, jaki utwór puszczą.

Najpierw polski rząd zaplanował dla mnie areszt domowy. Gdybym był na tyle naiwny, aby natychmiast wracać. Przedtem rząd hiszpański zezwolił na masowe marsze w dniu 8 marca. Niech mnie feministki powieszą, ale… kilka dni po tej „grze wstępnej” wykrywanie przypadków korona wirusa w Hiszpanii „szczytuje”. I nie chce przestać. Fajnie, co nie?

Teraz rząd polski chce mi zakazić rodzinę, zapraszając ją na wybory w maju. A rząd hiszpański połapał się, że te szczytowanie trzeba ograniczyć, bo to za dużo szczęścia naraz. „Zostań w domu”. Okej.

Sąsiadujące z nami siostry – Szwajcarki – odjeżdżają. „Do domu”. Ich znajomi z innego kempingu też wyjeżdżają, bo ponoć tamten obiekt będzie zamknięty… A nasz kemping? Pytały w recepcji. Nie zamkną go, bo są tu stali rezydenci w domkach typu „holenderskiego”. Ale zaraz potem, gdy ja jestem na zakupach w Puerto, goniec z recepcji przynosi Basi nowy komunikat.

Od 24 marca zostają zamknięte wspólne prysznice, toalety i zmywalnie. Dziś od rana słyszę, jak wściekli Niemcy pospiesznie zwijają swoje przedsionki i szykują swoje kampery i przyczepy do wyjazdu.

Analizujemy sytuację. Woda i prąd na parcelach nie zostaje odcięta, bo oznaczałoby to „żegnamy państwa”. Ci co pozostaną muszą w szerszym zakresie korzystać z własnych, wewnętrznych pryszniców i toalet w kamperach i przyczepach. Punkty zrzutu zawartości kaset pozostają dostępne.

Mamy na pokładzie system ogrzewania z butli gazowej, który równocześnie grzeje wodę w małym bojlerze. Starcza na prysznic dla naszej dwójki i zmywanie po śniadaniu. Już to ćwiczyliśmy w Polsce, stojąc na parceli u przyjaciół, gdzie stała tylko stara chałupa. Ale miała prąd. I kran z wodą.

Teraz planowanie kryzysowe przewiduje ustalenie, czy kemping będzie nadal dostarczał butle z gazem na wymianę, czy też trzeba będzie wieźć ją do miasteczka na rowerze…

Właściciele kempingu bronią swoich dochodów jak potrafią. Możemy rezydować jak dotąd. Zamykane są jedynie tzw. miejsca gromadzenia się turystów. Już wiem, dlaczego Niemcy pomstowali. I Francuzi. Zakaz gromadzenia obejmuje nie tylko basen, z którego spuszczono wodę. Odcięte są boiska do gry w bule…

Na szczęście nie zostają wyłączone pomieszczenia z pralkami, gdzie niedawno nienieckie Frau maglowały ile wlezie, czekając na koniec wirowania. Co oznacza, że będzie mnie omijało nie tyle ręczne pranie, co ręczne płukanie…

Siedzę i myślę. Myślę i kombinuję… Gdybym dał się wystraszyć i tak jak szwajcarskie turystki zaczął uciekać do ojczyzny, to elementem niepewnym byłaby postawa dwóch europejskich rządów. Bo w drodze powrotnej i Francuzi i Niemcy mogliby mi  powiedzieć na swojej granicy: „stop”. I co wtedy? Domagać się interwencji dyplomatycznej w Paryżu, żeby mnie przepuszczono do Niemiec? I zaraz potem słać petycję do Berlina o taki sam „list żelazny” do Jędrzychowic? A co jeśli oba rządy wzorem rządu w Warszawie, w ramach solidarności z pokrzywdzonymi narodami z Pribałtiki zablokują tranzyt? Albo każą czekać na asystę policyjną aby mnie i mnie podobnych konwojem przez swój kraj przeprowadzić.

Szperam po internecie, szukając okruchów informacji w tym kontekście. Chyba skończy się na mailowym zapytaniu naszych placówek, co oni wiedzą w tej kwestii. Może wywołam temat?

No i jest jeszcze inny element, który musiałbym sprawdzać, ale mi się nie chce… Jakie kempingi po drodze zechcą mnie na jedną noc przyjąć… Bo jak znam „siłę wszystkich strachów”, to…

 

Summa summarum. Zostajemy. Nie ma takiej rury, której nie można odetkać.

 

Pozdrawia Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

  1. A propos rur. Przypomnijcie mi, abym kiedyś opowiedział Wam o rurach w kamperze.

 

 

Zapiski z czasów zarazy.

Niedziela, 22 marca 2020

 

Dziś na poważnie. Wczoraj dowiedziałem się, że 5 dni temu zmarł w zacnym wieku pułkownik Stefan Słomka. Poinformowała o tym rodzina. Ogarnął mnie smutek. Pułkownik zaistniał w moim życiu tylko przez krótki czas. Wychowywał mnie i moich kolegów przez dziewięć miesięcy w trakcie szkolenia w Starych Kiejkutach. Znakomity trener, dobry człowiek. Oficer.

Ludzie odchodzą z tego świata nie tylko z powodu znanego nam wirusa.

W Hiszpanii – według danych portalu worldometer z północy czasu 12:04 GMT– mamy już 24 496 przypadków (przyrost o 3 925) z czego zmarło 1 378 osób (przyrost o 285). Jest też duża grupa ozdrowieńców – 2 125… Ponad 70% hospitalizowanych na oddziałach intensywnej terapii z powodu koronawirusa to osoby 60+.  Spiskowa teoria o planach depopulacji się sprawdza? Jestem w tej grupie ryzyka.

Zaczynam zastanawiać się nad dietą śródziemnomorską. Włoskie staruszki też tracą życie w pierwszej kolejności. Może przejść z oliwy na smalec? Tylko skąd tu wziąć smalec? Słoniny do samodzielnego wytopu nie widziałem. Ale może dlatego, że się nie przyglądałem?

Memento mori…” Wszyscy umrzemy…

W dobie koronawirusa i powszechnego lęku przed zarażeniem ta konstatacja jawi się jako wskazówka. Ale czy jest jakaś szansa, że „non omnis moriar” (nie wszystek umrę)? Tak jak to słusznie przewidywał Horacy? Nota bene, gdy w czasach studiów wysiadałem z autobusu na Krakowskim Przedmieściu przy Miodowej, taki napis widniał na frontonie jednego z budynków, niedaleko pomnika Wieszcza. Wiecie jakiego budynku? Ktoś to pamięta? Ktoś to zauważył? Ktoś to wziął do serca?

Nieuchronna nieuchronność odchodzenia ze świata żywych skłaniała wiernych do modlitwy, a artystów – do tworzenia. I zapewne skłania nadal.

Z wnukiem przerabiamy teraz średniowiecze w literaturze. Szukamy wzorów dla dzisiejszych czasów. Święty Franciszek? Zaraz potem ruszymy w czasy renesansu. Na spotkanie z Mistrzem z Czarnolasu i jego trenami. Czytam więc dla odmiany zupełnie inną w klimacie pieśń XXV – z pieśni wtórych. Potem przyjdzie kolej na Las Birnamski. „Reszta jest milczeniem…”

Wracam do siebie, bo leje… Ponoć prowincja Murcja to najbardziej sucha prowincja Hiszpanii. Tralala…

Przewodnicząca Hiszpańskiej Federacji Kempingów w wypowiedzi dla prasy ocenia, że na śródziemnomorskim wybrzeżu Hiszpanii rezyduje około 18 000 „długoterminowych” turystów z wielu europejskich krajów. Mają to swoje bungalowy, przyczepy zaparkowane na stałe i – tak jak my – kampery. Jeśli rząd nakaże zamknięcie tych miejsc, zacznie się eksodus emerytów, niekiedy prawdziwych staruszków. Argumentuje, że owi emeryci są odizolowani w swoich kwaterach tak jak Hiszpanie w swoich mieszkaniach. Lepiej ich więc nie wyganiać.

Powyższe brzmi rozsądnie. Ale jak patrzę na rozmaite rządy, to rozsądek nie należy u nich do towarów pierwszej potrzeby.

Znajomi Brytole, rezydenci bungalowów, opowiadają, że ich pobratymcy są już we Francji. Na granicy zatrzymali ich Francuzi, ale po wyjaśnieniach co i jak wpuścili ich do Francji. Wkrótce dotrą do Calais. I… się zdziwią.

Ktoś na FB zwrócił mi uwagę na artykuł z 19 marca na portalu medium.com. Moim zdanie słusznie w artykule szturcha się władze USA: „do something”, kupcie czas. W Hiszpanii zrobiono „coś” z repertuaru „extreme lockdown”. Obserwujemy tu kiedy wirus „się wypali” w pierwszej fazie. W Polsce to wołanie na puszczy. Nie ma chorych bo nie testują podejrzanych… I tyle z zakresu cudów. Będzie więcej zmarłych… Włosi robią sobie jaja z wirusa… łażą gdzie ich nie swędzi, podobnie jak lokalsi w jednym z nadmorskich miast w południowej Walii, gdy wyszło trochę słońca… Kupowali sobie lody, frytki, kebaby, dzieciaki szalały na plaży, a ich rodzice tłumnie tłoczyli się na promenadzie.

Drodzy Walijczycy, czas żegnać się z dziadkami i babciami… wasz system emerytalny dozna ulgi, a zdrowotny się skutecznie zatka. Królowa będzie zachwycona…

 

Pozdrawia Was #ZwyczajnySzpieg

 

 

 

Zapiski z czasów zarazy.

Poniedziałek, 23 marca 2020

 

Dziś mniej poważnie. Ale krócej…

Zaczynam dostrzegać nie tylko absurdy serwowane nam, obywatelom świata przez nasze rządy, ale i drobne przejawy „humanizmu”. Czyli „jestem człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mi obce”…

Dramatyczne doniesienia z Włoch, gdzie ponoć lekarze muszą przejmować rolę Pana Boga i decydować, kogo respirować a kogo nie (decyduje prognoza dalszego trwania życia i tych młodszych reanimują) nasunęły mi takie oto pytanie.

Czy gdybym ja, facet z grupy ryzyka 60+, został odpięty od respiratora, to dałbym radę sam się wentylować za pomocą rytmicznego, choć rozpaczliwego ściskania oburącz tzw. ambu-bag (BVM czyli takiej plastikowej gruszki z zaworkiem wdmuchującej do płuc kilka litrów powietrza)? Jeśli tak, to mam w nosie te szpitalne braki w nowoczesnej maszynerii.

Nawiasem mówiąc, jeśli sam nie dam rady, to do ściskania wystarczy bezrobotna od niedawna dentystka obok mojego łóżka… Zbereźników napominam: idzie mi o ściskanie plastikowej gruszki… a nie o to, co sobie pomyśleliście w związku ze skeczem kabaretu Ani Mru-Mru o „Janku” Kozłowskim i… higienistce!

A propos ściskania. Na Costa del Sol hiszpańska policja aresztowała faceta, który na ulicy obściskiwał serdecznie kogoś z rodziny. Przymknęli też napaloną parę, która wybrała się na uprawianie seksu w samochodzie osobowym zaparkowanym przy plaży. W osobowym? To nie lepiej w busiku? Więcej miejsca…

Włoska policja już ukarała mandatami ponad 50 tysięcy osób za łamanie nakazu pozostania w domach. Bo włóczą się po ulicach albo organizują „graduation party”. Zastanawiam się, co to za „graduation”?

U nas na kempingu coraz bardziej mokro. Pada, kropi, mży i … leje. Dziś po raz pierwszy od czterech miesięcy słyszę grzmoty nad górami, które otaczają naszą zatokę. Klimat prowincji Murcja określany jest jako „stepowy”, nawet dla miejscowości nadmorskich. Niezbyt wysokie średnie temperatury roku (mam odczyty dla pobliskiego Aguilas) – 18,1 Celsjusza i skąpe opady (266 mm w ciągu roku), największe w październiku (40 mm). Czyli jesteśmy w teoretycznie najsuchszej części południowej Hiszpanii… A tu leje…

Obecnie między Afryka a Hiszpanią kotłują się obszary burzowe, a strugi powietrza gnają znad Morza Śródziemnego w stronę Atlantyku po drodze mijając Gibraltar. Zasysa je obszar niskiego ciśnienia znad pogranicza marokańsko-algierskiego w głębi lądu.

Czyli te tropikalne strugi deszczu sprzed kilkunastu minut to totalna… anomalia… Oddycham z ulgą. Kiedyś przecież wyjdzie słońce. Pranie czeka!

 

Pozdrawiam Was, #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Wtorek, 24 marca 2020

 

Groźne w swej wymowie doniesienia medialne o galopującej liczbie nowych przypadków wirusa i związanych z nim zgonów, które śledzę czujnie, ustępują miejsca potrzebom typu „tu i teraz”.

W naszej okolicy padało od kilku dni. Wczoraj wieczorem zaczęło lać. Wiatr przyspieszył. Od północnego zachodu, z głębi lądu dmuchało jak cholera. Na morzu sztorm. Na niebie burze. Leje. Wieje. Wyje i łomoce.

Co wyje? Wiatr w konarach drzew rosnących wokół opustoszałych parcel na naszej uliczce na kempingu. Jeszcze do niedawna cieszyliśmy się wiosennymi zieloniutkimi liśćmi, które rosły w oczach. Zeszłoroczne spadły w styczniu i lutym.

Co łomoce? Łomoce płachta markizy. Nasz kamper ma przedsionek, którego ściany są dowieszone do markizy na dodatkowych rurkach stelażu. Markiza jest dachem. I połączenia (spięcia) markizy z bocznymi ściankami nie wytrzymują gdy wiatr zaczyna mieć w porywach 80 kilometrów na godzinę. Wiatr przelatuje przez przedsionek, a markiza łopocze i grzmoci w swoje aluminiowe ramiona.

Jako żeglarz znam siłę wiatru i wiem co to żagle w wersji sztormowej. Ale mój „safari-room” nie może być zwinięty. To znaczy może, ale nie powinien. Prognozy zapowiadają, że intensywny deszcz potrwa do środy rano. Gdybym zwinął przedsionek, każde wyjście z kampera oznaczałoby konieczność przebrania się, bo deszcz jest tak gesty, że ani „nieprzemakalna” kurtka, ani parasol, który staje się dodatkowym żaglem, nie chronią dolnej części człowieka od przemakania.

„Safari-room” chroni mnie i moje zapasy żywności, które nie mieszczą się ani w lodówce ani w schowkach i leżą sobie w chłodzie w zamykanym plastikowym pudle. Jest też mini szatnią, bo pod osłoną przedsionka wiszą nasze kurtki, bluzy, stoją buty i składane krzesła, stół oraz szafka „kuchenna” z naczyniami. To wszystko oszczędza przestrzeń wewnątrz przytulnej przestrzeni mieszkalnej.

Sami widzicie, że likwidacja przedsionka raczej byłaby nierozsądna. Ale sztormowy wiatr wali bez litości. Markiza łomocze. Tropikalny, gęsty deszcz łomoce dodatkowo. Nie tylko o dach. Boczna ściana kampera też obrywa. Na szczęście bryła naszej budy osłania trochę od wiatru nasz „safari-room”. Otwieram więc „okno” w tylnej ściance przedsionka aby wiatr swobodnie przewiewał wnętrze przedsionka. Siatka przepuszcza nie tylko powietrze ale i drobiny deszczu. Na szczęście nasze buty i kurtki są poza zasięgiem. Wczoraj rzutem na taśmę zabrałem z tyłu kampera moje żeglarskie kaloszki, bo przez okno widzę jak nasza uliczka jest jednym wielkim „kanałem” pełnym deszczówki. Przydadzą się do brodzenia.

Grunt pod nami jest raczej twardy. Musze sprawdzać, czy znalezione w Polsce żelazne „śledzie” kotwiczące markizę i ten „safari-room” tkwią mocno w twardej ziemi, bo ta lubi sobie rozmiękać. Śledzie zostawili harcerze w Wildze. Trafiliśmy tam spacerując po lesie. Basieńka patrzyła wtedy na mnie jak na idiotę, którym niewątpliwie bywam, gdy podniosłem te dwa solidne kawałki metalu i schowałem do plecaka. Uśmiechałem się wtedy pod wąsem. Po prostu Basia nigdy nie wbijała  aluminiowych śledzi w kamieniste podłoże. Gięły się jak plastik. Mam kilka takich z zawiniętymi w ślimak czubkami. Na pamiątkę i pro memoria.

Aby oderwać myśli od „safari_roomu” (odfrunie czy nie) wgapiamy się w polską telewizję na kartę. Leci „Marsjanin”. Znamy film i lubimy Jamesa Bourna… Sol 186. Kolejny dzień izolacji. Czujemy zjednoczenie dusz z fikcyjnym „Marsjaninem”. Kiedy nadchodzi łomocząca północ trudno zasnąć. Oboje leżymy i nasłuchujemy. Oczyma wyobraźni widzę, jak sztorm wyrywa harcerskie śledzie i wyłamuje żagiel markizy. Jej rura, do której zwija się płachtę i nóżki na czas podróży mocowana jest do ścianki kampera jedynie sześcioma śrubami. Parami na obu końcach rury i jedną na jej środku. Na szczęście wiatr utrzymuje kierunek.

Strugi wody spływające na tylne okno kampera, tam gdzie mamy jedno z miejsc do spania ujawniają, że gdzieś woda dostaje się do środka. Kap, kap, kap. W tej ulewie nic nie mogę na to poradzić. Poprawiam położenie uszczelki w oknie. Kapanie zwalnia, ale już wiem, że gdy wyjdzie słońce, czeka mnie demontaż okna. Srebrna taśmą zabezpieczam miejsca, którędy kropelki spływające z górnej części okna wypływają z okiennej ramy przez otwory wentylacyjne prosto na materac. Trudno. Udusimy się, ale nie będziemy leżeć na mokrym materacu. Po godzinie sprawdzam. Rozłożony testowo papierowy ręcznik jest suchy. Dobra nasza!

Spać się nie da. Zwłaszcza, że nasze główne łoże, opuszczane spod sufitu kampera, wisi metr od tego sufitu. A tropikalna nawałnica cały czas wali wielkimi kroplami jak werblem. I śpij tu przy takiej perkusji.

Jednak podsypiam. Po trzech godzinach przytomnieję. Wymykam się z cieplutkiej gawry pod naszą kołdrą z Ikei. Wiatr wyje jak wył. Deszcz siecze jak siekł. Naiwnie myśląc, że Basia śpi nie ośmielam się otwierać drzwi kampera. Przez okno toalety wyglądam do przedsionka, aby sprawdzić co i jak. Stoi. Kurtki wiszą.

Kiedy chcę wrócić do łóżka uderza mnie brak poblasku z ładowanego telefonu. Patrzę na kontrolki nad drzwiami. Brak zasilania 230 Volt. Lodówka potwierdza. Pracuje na zasilaniu gazem. Automat przełącza ją, gdy zabraknie miejskiego prądu. To dla mnie nic nowego. Parę miesięcy temu miałem to samo w czasie poprzedniego deszczu. Gdzieś robi się zwarcie… Trzeba zmienić przewody, bo te z „pory suchej” nie gwarantują „suchości”. Podłączenia do kampera i do tutejszej skrzynki z prądem wymagają specjalnych wtyków. Ten w skrzynce wcale nie jest „w skrzynce” a na zewnątrz. Możliwe, że to on nie zapewnia właściwej szczelności. W ciągu dnia idzie się do recepcji, przyjeżdża ognisty Hiszpan na skuterze, otwiera skrzynkę i włącza bezpiecznik. Ale nie w środku nocy, w trakcie tropikalnej ulewy.

Decyduję się zostać w łóżku. Mamy dwa akumulatory. Jeden samochodowy, drugi „hotelowy”, żelowy. Ten – dość pojemny – zasila wszystko. Nawiew grzania gazowego, światła LED wewnątrz, telewizor i dekoder. Wytrzymuje kilka dni zanim zażąda doładowania. Doczekamy do rana i wtedy będę kombinował. Laptop i ładowanie telefonów mamy na 230 Volt.

Budzę się o 9 rano. Leje i to fest. Rozbieram się, zakładam spodenki do pływania, narzucam na siebie wodoodporną kurtkę. Czapkę z daszkiem nakrywam kapturem i zaczynam taniec z kablami. Skrzynka- zamknięta na kłódkę, bo w środku są liczniki energii – ma cztery wtyki. Przełączam mój kabel na jeden z nich. Mimo łomotania deszczu słyszę „klik”. Aha! Bezpiecznik wyłączył ten obwód. Jest zwarcie. Brodząc po kostki w płynącej wodzie wyciągam z tyłu kampera dostępne mi zapasowe kable w nadziei, że któryś z nich zadziała. Drugi z nich też musi skorzystać z przejściówki. To ona jest zamoknięta. Wyłączam sam sobie pozostałe dwa obwody. „Klik”. „Klik”. Na szczęście mam zapasowy wtyk, który jest na 100% suchy jak pieprz. I pomarańczowy kabel od kosiarki. Basia zawsze dziwiła się po co ja te cztery kable wożę na darmo? No, na takie właśnie ekstremalne sytuacje.

Niestety, czeka mnie spacer w ulewie jakieś 400 metrów do recepcji, aby wezwac ognistego Hiszpana. Biorę parasol i idę. Nie mam nic do stracenia, bo jestem do pasa mokry a deszczówka pod nieprzemakalna kurtka powoli podcieka po bawełnianej koszulce coraz wyżej. Mimo wiatru nie jest jakoś przerażająco zimno. Więc idę mrucząc pod nosem „Choć burza huczy wokół nas…”.

Mam szczęście bo mija mnie samochód obsługi. Ognisty Hiszpan coś sprawdza przy śmietnikach. Jestem w połowie drogi do recepcji i macham do niego.

„Nie mam prądu!” „No hay electricidad!”. Podaję numer działki i wracam. Ognisty Hiszpan podjeżdża, otwiera skrzynkę i włącza bezpieczniki. Mój stary kabel wszystkie wywala. Hiszpan nie chce moknąć na darmo i chowa się do samochodu czekając, aż wymienię kable. Podpinam co trzeba.

Basia woła przez okienko, że mamy prąd. Hurrra! Pokazuję Hiszpanowi triumfalnie kciuk, że wszystko okej. Uśmiechamy się ogniście, mimo że „burza huczy wokół nas…”.

Rozbieram się w przedsionku do golasa. O dziwo, nie czuję zimna. Adrenalina. Mokrą nieprzemakalną kurtkę i basenowe spodenki oraz podkoszulkę wieszam na sznurkach przewidująco rozpiętych dużo wcześniej na taki wypadek pod osłoną markizy. Triumfalnie wracam do kampera.

A deszcz nadal napier… jak cekaem. Czyli leje jak z cebra. I wieje nadal… jak w kieleckiem…

A w naszym magicznym domku? Same się plotą nam historie i sam się rozgryza orzech…

Jutro będzie przecież pierwszy dzień z reszty naszego życia. I wtedy zrobię pranie…

 

Pozdrawia Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Środa, 25 marca 2020

 

Rano, raniusieńko, łapię torbę z praniem. Głupie cztery euro pakuje do kieszeni i zasuwam do „pralni”. Dwie maszyny z możliwością załadowania 7 kilogramów prania, do których trzeba mieć własne detergenty. Trzecia – droższa o 50 centów – ma już płyn do prania w cenie. Ale ten płyn ponoć śmierdzi. Mam zakaz prania w tej maszynie… Przy okazji stwierdzam, że ani toalety ani prysznice nie są zamknięte jak zapowiadali. Nie chce mi się iść do recepcji dopytywać się co i jak… Jutro… Jutro… „Co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz miał dzień wolnego”… głosił bon mot przepracowanych Polaków. Oj, niedługo niektórzy zatęsknią za pracą…

Od rana „blue sky”. I lekki wiaterek. Super. Wiosenna pogoda, która co roku wabi nas w listopadzie do Hiszpanii, powoli wraca do tutejszej normy. Jejku… Tydzień deszczu i burz to absolutna anomalia w marcu w tej okolicy. Rozstawiamy krzesełka i stolik do śniadania w słońcu. Wieszamy hamak. Ja wieszam pranie.

Białe wisi, teraz kolorowe. Dwa prania nigdy nie były robione naraz bo oba się nie mieściły na naszych linkach. Teraz dumnie wkraczam na sąsiednią pustą od kilku dni parcelę, pełną słońca. I Basia już wie, po co woziłem ze sobą 30 metrów liny o wytrzymałości 220 kilogramów.

Nie myślcie sobie, że to jakaś pierdołowata sprawa. W pierwszych latach kamperowania zabieraliśmy zaledwie minimalny zestaw ubrań obliczony na wiosenną pogodę. Kiedy kończył się zapas skarpetek i t-shirtów, prałem je, ale… Zajmowały zaledwie połowę pralki. Dwa prania w tygodniu po cztery euro… ileż to oranżadówek wódki można by za to kupić…

Tak, tak… w moich czasach licealnych kumpel przeliczał wszystko w ten sposób. Na oranżadówki płynu z procentami. Oranżadówka to taka butelka zwrotna z lat 60. i 70., zamykana na porcelanowy kapsel-korek z gumową podkładką, zaciskany specjalną drucianą konstrukcją. Dziś wracają do sklepów ze szklankami, ale już bez oranżady…

Teraz pakujemy się nadmiarowo, a pranie robimy dopiero jak się uzbiera pełen wsad do maszyny. Oszczędzone eurasy zwykle przepuszczaliśmy w Puerto w chińskiej restauracji „free buffet”, gdzie wchodzisz i za 10 euro od łba jesz co chcesz i ile chcesz… przez trzy i pół godziny. A na pożegnanie Chińczycy dają ci… nie, nie koronawirusa… Flaszkę dobrego wina. I trzymaj tu człowieku wagę… Ale teraz jest „lockdown”. Nieczynne…

Wnuk w Polsce ma już pierwsze terminy egzaminów w systemie „home schooling”. Robi w systemie on-line od paru miesięcy. Ma więc naturalną przewagę nad uczniami odstawionymi teraz od nauczycieli i budynku szkoły przez zarazę. Ale nasze nauczycielskie dusze niepokoją się, czy uczeń sobie poradzi. No, poradzi sobie. Pytanie jak?

Z wydawnictwa przyszła dobra wiadomość. Grafik sprawił się na piątkę. Super okładka do drugiej części wspomnień. Akceptuję od pierwszego spojrzenia. Nie, nie ujawnię. Do czasu… Tajne przez poufne.

Szykujemy się do ćwiczeń fizycznych. Pojawia się potrzeba zastąpienia typowych aktywności oferowanych co roku na kempingu, które po kolei odwoływano wraz z postępami zarazy w dalekim Madrycie i jeszcze dalszym Kraju Basków. Nie ma line-dance z Niemcami. Odjechali. Nie ma tańców czwartkowych w kafeterii przy muzyce na żywo, z wokalistami… Nie ma aqua-aerobiku w basenie. Baseny już są bez cieplutkiej wody. Spacery nad morze zakazane. Można co prawda iść do sklepu. Ale już pewien sprytny burmistrz (Herrera del Duque w Badajoz) zarządził, że zakupy robione w sklepach MUSZĄ przekroczyć 30 euro. Cwaniaki wędrowały sobie na spacer do sklepu po… batonik lub bagietkę.

Z nowości w Hiszpanii:

Szpital Sant Joan w Alicante testuje podejrzanych o wirusa w namiocie rozstawionym na parkingu szpitalnym, do którego pacjent wjeżdża w samochodzie. Uchyla okno i zabezpieczona odzieniem ochronnym pielęgniarka pobiera wymaz z nosa i ust. Próbka jest badana w ciągu kilku godzin na miejscu. Testy tak wykonywane obejmują tamtejszy personel medyczny oraz osoby wytypowane przez lokalne ośrodki zdrowia, spełniające określone kryteria. Także kobiety w ciąży z symptomami. Do tej pory pielęgniarki odwiedzały pacjentów w domach (każda robiła zaledwie 6-7 pobrań dziennie).

WHO krzyczy: testujcie, testujcie, testujcie…

Hiszpański rząd: zostańcie w domu. Za lekceważenie ograniczeń srogie mandaty. Nie pomaga. Idioci łażą po miastach… Policja i Guardia Civil gania i wlepia mandaty, czasem aresztuje.

Polski rząd: zostańcie w domu. Ale na wybory prezydenckie wychylcie się, bo można za darmo zassać smakowitego wirusa w koronie… Rodacy nie bójcie się – jesteście przecież pod opieką Maryi Panny…

A co z Radiem Maryja? Tu nie mam zasięgu…

 

Pozdrawia Was #ZwyczajnySzpieg

 

 

 

Zapiski z czasów zarazy.

Czwartek, 26 marca 2020

 

Znowu błękitne niebo. Tu Hiszpania za górami… Deszcz nie odpuszczał, ale tylko w nocy. Zwykle w czwartki o 9:30 Basia szła na aqua-aerobik. A ja szykowałem materiał biologiczny do wolnoobrotowego wyciskania soku. Ale zbiorowe aktywności już wygasły. Umawiamy się więc z Basią na wspólne ćwiczenia, aby odpracować czas gnuśnego przeczekiwania deszczu. Jeszcze przed śniadaniem… Co by tu można…

Eureka! Już wiem… Będziemy ćwiczyć „łu-szu” dla emerytów. Nie będę wdawał się w rozważania jak ta wersja „wu shu” ma się do tego co teraz będziemy z Basią ćwiczyć. Bo dawno temu, w czasie, gdy Rzeczpospolita posłała mnie w dalekie kraje, moja lepsza połowa „zażywając” rehabilitacji w Konstancinie natrafiła na plakat.

„Dołącz do nas. Nan Bei – Shen Long. Tai-chi.” I Basia dołączyła. A wiele miesięcy potem dołączyłem do niej i jej grupy także i ja.

Tych co mają słabsze pojęcie o „tai-chi” odsyłam do wujka Google. Dziś nasi koledzy ze szkoły Nan Bei – Shen Long często używają pisowni „taiji”. Więc jako adept tej szkoły opowiem wam króciutko, jak owo „taiji” w moim życiu przeorało moje pojęcie o równowadze.

Nasz trener szkolił się u chińskich mistrzów. W Hongkongu. I swoje umiejętności przekazywał nam. Basia była już mocno zaawansowana, więc musiałem zagryźć zęby w nadziei, że ją dogonię. Ćwiczono nas w stylu Yang. W Chinach jest mnóstwo stylów i szkół. Ja poznałem ABC stylu Yang, ale podobały mi się też Chen i Sun.

Jeśli chcecie poczuć to co ja wtedy czułem zaczynając trening, obejrzyjcie sobie filmik z prezentacją formy 16 kroków. O, tu: https://www.youtube.com/watch?v=Fyl7_xkyzv8 . I spróbujcie to powtórzyć. Zobaczycie, że ten bujany rytm tylko z pozoru jest prosty. Dla mnie na początku dramatem była próba koordynacji ruchów z łapaniem równowagi. Bo znaczną część czasu waga ćwiczącego spoczywa tylko na jednej nodze. A kolejne kroki wymagają przenoszenia tej wagi z nogi na nogę…

Lewa, prawa, lewa, prawa… Równowaga! Zupełnie jak w argentyńskim tangu. Pamiętam podchwytliwe pytanie naszego nauczyciela tanga – Jakuba, który przepytywał facetów uczących się jak poprowadzić partnerkę do pierwszego kroku w tańcu:

„No, chłopaki, gdy dacie prawidłowy sygnał partnerce, aby zrobiła krok do tyłu, to którą nogą ruszy?” Chłopaki zgadują: „Lewą! Prawą!”

Jakub uśmiecha się promiennie: „Postawi swój krok tą nogą, na której akurat nie stoi!” – bo ostatnią godzinę szkolil nas jak balansem własnego ciała ustawiac partnerkę na jednej nodze, bo gdy jej waga rozłoży się na obie to nie ruszymy z miejsca. Moje taiji pomaga mi natychmiast zrozumieć o co chodzi.

Po kilkunastu treningach taiji zacząłem wreszcie znajdować przyjemność w – jeszcze topornym – odtwarzaniu fragmentów tej podstawowej formy. Najpierw pierwsze trzy kroki. Potem dołączano kolejne. Kiedy wreszcie opanowałem ABC formy 16, zacząłem gonić grupę, która już była w połowie formy 24 kroków. Najlepsi ćwiczyli z mieczem, wachlarzem i włócznią.

Jeśli ktoś z Was biega, to pewnie wie co to jest „euforia długodystansowca”. Monotonny, bujany ruch w taiji, z nogi na nogę, lekko do przodu, lekko w tył, jak „yin i yang” budzi we mnie nie tyle euforię, co raczej poczucie wewnętrznej równowagi. Oto moja medytacja w ruchu.

Gdy ćwiczy cała grupa, a w tle gra typowa chińska muzyka medytacyjna, czuję jedność, wspólnotę w tym leniwym ruchu. I płynę „pół stopy nad ziemią…”

Wracam do Hiszpanii. Wychodzimy z Basią na sąsiednią parcelę. Pokryta drobnym żwirkiem nie ułatwia nam ruchów niezbędnych do prawidłowego wykonania formy 16 kroków. Nie praktykowaliśmy taiji od kilkunastu miesięcy. Ale teraz pasuje nam do klimatu chińskiej zarazy.

Zaczynamy od rozgrzewki. Z laptopa płynie znowu narkotyczna chińska muzyka towarzysząca nam przez dziesiątki godzin ćwiczeń w Warszawie i na wakacyjnych obozach szkoły Nan Bei. To ta, którą w podłej jakości słychać na filmiku. Jeśli się dobrze przyjrzycie to w tych z pozoru łagodnych ruchach zobaczycie uderzenia, pchnięcia, bloki, odepchnięcia i pociągnięcia. Wystarczy wyłączyć w sobie „mentalne slow motion”.

Trzy lata temu zobaczyliśmy na kempingu jak sąsiadujący z nami Francuzi codziennie rano wykonywali łagodne ćwiczenia polegające głównie na kolistych ruchach rąk. Ale twardo stali nieporuszeni w miejscu. Na pytanie co to za gimnastyka twierdzą, że to taiji… Jaki to styl? Powiedzieli coś po angielsku z tak francuskim akcentem, że nie pojąłem. Zawstydzony słabą znajomością obcego języka już nie prosiłem o sprecyzowanie. Ale zaimponowali nam determinacją. Co sezon ćwiczą rano to swoje „taiji”. Od tamtego czasu witamy ich serdecznie.

Podobnie witam Holendra, który kilka sezonów temu zorganizował na kempingu dla grupy amatorów „taoistycznego taiji” zajęcia dla początkujących. Z ciekawości poszedłem. Pełen dobrej woli „nauczyciel” zaczął od ABC. Przez chwilę myślałem, że to forma 16 w stylu Yang. Jednakowoż w stylu Yang nauczono mnie, że stopy stawia się tak, aby były mocnym oparciem dającym równowagę. Muszą być lekko rozstawione. Tak aby uderzenie z boku nie było w stanie mnie wytrącić z tej równowagi i wywrócić. A kolana pozostają ugięte. Im niżej możesz zejść tym łatwiej jest „sprężynować” przy ruchu w dowolnym kierunku. Przy ruchu do przodu (zobaczycie to na filmiku) ugięte kolano nie powinno wysunąć się poza „pionową linię” wyznaczoną czubkiem stopy.

„Nauczyciel” łamał wszelkie zasady wychylając prawie cały tułów poza „pole podparcia”… Na jego zajęciach byłem dwa razy. Pierwszy i ostatni.

Kiedy do Polski przyjechała pewna tajna chińska delegacja w związku z planowaną Olimpiadą w Pekinie na tajne rozmowy w sprawie zapewnienia tej imprezie bezpieczeństwa, rozmowy miały dość sztywny i formalny przebieg. Chińczycy nie mieli wyboru – byli stroną proszącą. Ale trzymali dystans. Szef polskiego wywiadu starał się jak mógł, bo wiedział, że życzliwość Chin może mu kiedyś się przydać. Przełom w klimacie rozmów nastąpił jednak dopiero, gdy jednemu z polskich oficerów obecnych przy stole wymknęło się, że ćwiczy taiji… Cała chińska delegacja nagle ożywiła się. I z zapałem, uśmiechnięta, zaczęła lekko zdurniałym polskim szpiegom zdradzać tajemnice… chińskich sztuk walki. W tym i taiji oczywiście.

Trochę przed Igrzyskami – zaproszony przez zaprzyjaźnionych szpiegów – pojechałem na międzynarodową konferencję w Vancouver, w Kanadzie. Hotel Westin – i jego sale konferencyjne, w których toczyły się seminaria, warsztaty i obrady plenarne – zlokalizowany był nieco na uboczu. Bliziutko Stanley Park. Kanadyjscy koledzy pochwalili się, że w mieście mają dużą chińską społeczność, prawie 400 tysięcy ludzi. I w Stanley Park ćwiczą taiji…

Była niedziela rano. Obrady zaczynały się o 10:00, więc ubrałem się na sportowo i pobiegłem spotkać choćby część z tych czterystu tysięcy ćwiczących w parku. Mżyło. I nikogo nie było… Sam jeden odpękałem trzy razy formę 16 kroków.

Zawiodłem się na Chińczykach. Dobrobyt ich rozleniwił…

 

Dopiero teraz, gdy chwycili za pysk wirusa, nieco się uspokoiłem… Yin i yang…

 

Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy.

Sobota, 28 marca 2020

 

Pandemia w Hiszpanii przyspiesza. A w Polsce?

Kiedy przyglądam się z oddali sytuacji w moim ojczystym kraju mam mocno  schizofreniczne odczucia.

Z jednej strony ciszę się, że jestem z dala od polskiego bałaganu potęgowanego przez niezborność kół rządzących. Siedzę sobie w przytulnym „wszystkomającym” kamperze na oddalonym od zamieszkałych miejscowości kempingu. Nikt mnie nie zamknął w areszcie domowym zwanym niekonstytucyjnie „kwarantanną”.

Z drugiej strony martwię się o moich bliskich. Bo to oni znajdują się w centrum wydarzeń. Niektórzy – jak tysiące rodaków – muszą chodzić do pracy. Gdy za kilka tygodni narodzi się mój pierwszy prawnuk (tak, tak, wcześnie z Basią zaczęliśmy, to i wcześnie mamy szansę oglądać kolejne pokolenia), będę razem z jego rodzicami drżał o wydolność pediatrii w lokalnym szpitalu. Bo zarażeniem koronawirusem ponoć można się nie martwić w przypadku młodych osób. Ale co z jednodniowymi osobami?

W Hiszpanii i nie tylko służba zdrowia opracowuje taktykę postępowania w przypadku przekroczenia wydajności sprzętowej i kadrowej systemu opieki nad najciężej chorymi. Kogo wentylować, kogo respirować, a kogo zostawić w spokoju i zaaplikować mu „sedację”. Bo mówią, że powolne duszenie się nie jest specjalnie przyjemne… Ale po walerianie… albo kozłku lekarskim…

Natknąłem się na Facebooku na zaciekłą dyskusję na temat czy dramatyczny przyrost umierających Włochów (900 osób wczoraj) to sprawka wyłącznie koronawirusa czy też po prostu jest sumą wszystkich zgonów z przyczyn innych (zawał, „zwykłe zapalenie” płuc, zapaść z powodu awarii nerek, sepsy czy przyczyn onkologicznych itp.) o ile w pacjencie znaleziono koronawirusa.

Problem w tym, że według statystyk poważnych instytucji, które trudno podejrzewać o manipulacje danymi, w latach ubiegłych we Włoszech umierało DZIENNIE prawie 1800 osób (jak rozumiem włącznie z zabójstwami i śmiercią na drogach). Jeśli teraz umiera 1800 plus 900 to…. „Houston, mamy problem…”. Nawiasem mówiąc liczba zgonów na drogach i wskutek zabójstw powinna drastycznie zmaleć… Piraci drogowi, durnie za kierownicami i mordercy siedzą teraz bezpiecznie w domach i oglądają Netflixa.

Dziś w nocy „niespodziewanie” skończył się gaz w butli… A gazem ogrzewamy kampera, gdy temperatura spada poniżej 12 stopni na zewnątrz… Dziś w nocy spadła.  Nie rozumiem, dlaczego to durne „niespodziewane”, które włóczy się za mną przez całe moje życie, jeszcze się nie nauczyło, że ja z reguły mam plan B. Sięgnąłem do schowka i złośliwie się uśmiechając podłączyłem do kontaktu termowentylator. Ustawiłem poziom temperatury i spokojnie zasnąłem.

W tym miejscu niejeden cwaniak zapytałby: A co gdyby prąd siadł? No cóż…

Mam kochaniutki „cwaniaku” zapasową butlę butanu. Mniejszą. Rezerwową. Tylko mi się w środku nocy nie chciało przy zmianie butli łomotać i budzić mojej Basieńki. Niech śpi i śni słodkie sny o tym, że nauczony przez nią chemii wnuk dostaje na egzaminie „szóstkę” (czego mu szczerze życzę).

Rano zawlokłem pustą butlę do sklepiku i kupiłem pełną. I znowu możemy grzać znacznie tańszym niż elektryczność gazem. No i dzięki gazowemu bojlerowi zawsze mamy ciepłą wodę do mycia rąk. Nie musimy się kąpać w kamperze. Bo ogólne prysznice i toalety są nadal dostępne. Zamknięto tylko jeden budynek w którym robią generalny remont.

Dziś po raz drugi pora było jechać po zakupy i przetestować dyscyplinę Hiszpanów w naszej malutkiej mieścinie i w znacznie większym Puerto. Ruszam mój rower. „Niespodziewane” – wściekłe na mnie za trik z termoregulatorem – usiłuje zaskoczyć mnie ponownie. Silnik nie reaguje na polecenia przełącznika. Jest sprawny, ale nie załącza się na kolejnych stopniach wspomagania. Stwierdziłem to po 100 metrach. Wracam. Plan B? Oczywiście!

Biorę rower Basi, podnoszę siodełko do „męskiej” wysokości, przerzucam do jej sakw dodatkowe torby na zakupy, gumy do ich mocowania na bagażniku, maseczkę na pysk, rękawiczki chirurgiczne i płyn domowej roboty przeciw komarom (60% spirytusu i pięknie pachnie olejkiem herbacianym) i wio! Jadę, silnik wspomaga na żądanie jak trzeba…

Śmigam po prawie pustych ulicach. Mijają mnie nieliczne samochody. Przejeżdżam koło gospodarstwa, gdzie głupi kundel próbował mi kiedyś odgryźć łydkę… Mam ze sobą gaz, ale kundla brak… Za to wielki biały „brytan”, uwiązany do budy, obszczekuje mnie już z daleka. Wow…wow…wow… Przejeżdżam koło niego i zaczynam piszczeć jak mały szczeniaczek: iii…iiii…iiii… Brytan głupieje, milknie, stawia oczy w słup i kręci  z zaciekawieniem potężnym łbem… „Szczeniaczek? Malutki? Ojej!” Trafiłem. Brytan okazuje się być najwyraźniej wielką suką, przepełnioną macierzyńską czułością… Już nie słyszę tego basowego wow… wow…

W Puerto dopłacam do mojego konta karty internetowej „simyo” na kolejne 30 dni. Nie mam wyboru. Musze liczyć na to, że w końcu coś poprawią. Plan B – lokalny kempingowy wi-fi na razie nie działa. Że co? Plan C? Oczywiście, że mam…

Dzwoni Basia bo jej coś wyje w naszym starym telefonie, który lezy w kamperze i robi za modem dla karty „simyo”. To wiadomość od operatora, że doładowanie jest skuteczne i mam znowu środki na kolejny okres. 40 gigabajtów. Rozmowa łapie mnie przed nowo otwartym supermarketem Mercadona w Puerto. Chowam telefon i zabieram się za zakładanie maseczki jaką zrobiła mi Basia ze starej motocyklowej bandany, wkładu z papierowego ręcznika, kilku agrafek i dwóch gumek – na uszy.

– Przepraszam” – słyszę po polsku… Odwracam się i widzę faceta w dresie i maseczce. – „Usłyszałem polską mowę…” – tłumaczy, zachowując „distancia de seguridad”. Chwilę rozmawiamy. Ciekawi go co tu robię. Opowiadam co i jak. Wymieniamy uwagi o pogodzie i wirusie.

Młody człowiek, Polak, jest tu od 10 lat i takiego deszczowego marca nie widział. A w Puerto jest tylko jeden przypadek zarażonego. Już ewakuowany i leczony w głębi prowincji. Żegnamy się. Pewnie go nigdy potem nie zobaczę, ale kto wie?

Mercadona jest doskonale zaopatrzona. Wpuszczają mnie dopiero, gdy jedna osoba z wózkiem opuszcza sklep. Na twarzy mam maskę. Na dłoniach – lateksowe rękawiczki. Musze jednak zdezynfekować je specjalnym preparatem, a potem nałożyć na nie drugie, z folii…. Jest obowiązek wybierania warzyw i owoców w tych rękawiczkach. Mam prawie wszystko. Do kasy, zachowując „distancia de seguridad”, nie czekam długo. Kiedy wbijam PIN kasjerka czujnie pyta, gdzie są moje rękawiczki. Pokazuję zdjęte i wrzucone przed sekundą do wózka… Niby się uspokaja, ale chyba zdjąłem te plastiki za wcześnie.

Wyładowany towarem odwiedzam jeszcze Aldiego i Lidla w poszukiwaniu kiełków i pasty sezamowej tahini. Robimy sami humus, a bez tahini humusu nie ma. Ale w sklepach które odwiedziłem nie ma tahini… Mam jeszcze miejsce w plecaku na słoiczek tej pasty.

Wchodzę do dawnego Spaar’a, wykupionego przez Tesco. Obowiązkowa dezynfekcja dłoni w rękawiczkach płynem. Mają swoje lateksy dla klientów. Cały personel to Brytole. Szukam tahini po wszystkich półkach. Nie widzę. Wbrew zasadzie, że faceci nie proszą o pomoc, pytam pracownicę, czy mam szanse znaleźć w sklepie to tahini.  Żartuję, że inaczej żona mnie zabije… Kobieta chwyta żart i gromko ogłasza, że zamierza ocalić moje życie. Prowadzi mnie w miejsce, gdzie już dwa razy byłem. Ale ma kłopot ze znalezieniem towaru. Wyprzedzam ją… Jest! Małe dwa słoiczki stały przykryte klapką papieru z ceną towarów na wyższej półce…

Szczęśliwy, że jeszcze trochę pożyję wracam. Kiedy mijam białą sukę”brytana”, słyszę ją z daleka. Wow… wow… wow…

Piszczący szczeniaczek znowu działa. „Psica” cichnie gdy mnie słyszy. Psiakrew, nie wiedziałem, że mam talent w obszarach zoologicznych. Docieram do kampera nie wiedzieć czemu mocno zmęczony. Postanawiam nie pisać kolejnego odcinka. Nic szczególnego nie zaszło. Ot, para mocno dojrzałych wędrowców uzupełniła zapasy. Powinny wystarczyć na tydzień. Ale czy to wystarczy… Jeśli ogłoszą totalny zakaz ruchu – jak przewiduje ktoś znajomy – to tu będzie totalny bunt społeczny i żadna policja nie pomoże.

 

Pozdrawiam, #ZwyczajnySzpieg

 

 

 

Zapiski z czasów zarazy

Poniedziałek, 30 marca 2020

 

Wczoraj był piękny słoneczny dzień. Zapowiadała to noc. Księżyc przytulał się do pięknej Wenus. Pana Twardowskiego nie było widać. Cykada grała jak wściekła. Rano – już cichutka – siadła sobie na tui tuż przy naszym safari-roomie. Basia zrobiła milion fotografii…

Przed świtem piał kogut. Trzy razy…

Gdy już jedliśmy śniadanie odwiedzały nas ciekawskie osy, zwabione zapachem naszych domowych powideł śliwkowych. Ciągle mamy zapas… Wróbel – inspektor – podskakując sprawdził, czy ludzie nie nakruszyli czegoś wewnątrz przedsionka. Nakruszyli, ale nie tam.

Z Polski zabraliśmy płatki owsiane, których nie jedliśmy… Sypiemy je teraz pod siatką naszego „tarasu” gdzie siedzimy przy stole. Wróble odwiedzają nas stadami, ale się trochę boją. Udajemy więc, że nas nie ma. „Audaces fortuna iuvat…”. Odważnym szczęście sprzyja… To chyba Wergiliusz. Z ciekawości sprawdzam, skąd ja to pamiętam. „Eneida”. Płatki powoli znikają. A wraz z nimi wróble. Wrócą jutro w porze śniadania.

Wokoło słychać ćwierkanie rozmaitych ptaków. I „bzykanie co większych much…” Żartuję, że mamy własnego „twittera”. No i mamy też gruchanie synogarlic.

Rano słychać jak za płotem kempingu szczeka pies. Na teren kempingu psy wstępu nie mają. Za to łażą rozmaite koty, których nie wolno dokarmiać. Mają łapać gryzonie. W czasie burz i nawałnic, gdy kemping mocno opustoszał, przychodziły do nas na nocleg dwa czarne koty. Jako że mamy marzec, to się marcowały pod naszymi fotelami w przedsionku. Dość głośno. Pewnie wkrótce będzie więcej takich czarnych jak smoła pluszaków na kempingu.

Przyleciał też czarny kos, aby się wykąpać w specjalnie wystawionej płaskiej misce wody. Od strony wybrzeża lecą mewy i coś do siebie krzyczą. Jeden taras wyżej, jakieś 70 metrów od nas krzyczy też do swojego męża niemiecka frau, mimo że ten stoi dwa metry od niej.  Domyślamy się, że pani jest lekko głuchawa.

Przychodzi do nas ognisty Hiszpan, ten co w czasie ulewy sprawdzał nasze bezpieczniki.

– „Mister, aqua… problemas…„ – odkręca krany przy naszym parcelowym ujeciu wody pokazując, że nic nie leci. Awaria… Będą kopać. Pytam jak długo nie będzie wody. Dzień, dwa? Tydzień? Ognisty wzrusza ramionami. Nie wiadomo…

Wiadomo, jedynie pewna jest niepewność. To wiem.

Uruchamiam plan B.

Moja rura ogrodnicza do pobierania wody miała w momencie zakupu 20 metrów. Odciąłem od niej jakieś półtora metra w celu tymczasowego załatania dziurawej rurki  z wodą wewnątrz kampera. Teraz sprawdzam, czy sięgnę do innego ujęcia, na pustej parceli o jedno piętro tarasowe niżej. Idealnie. Mogą sobie kopać i miesiąc.

Z nudów łażę po kempingu, sprawdzając telefonem, czy usługa internetowa DelfyNet jest dostępna gdziekolwiek. Jest. W pobliżu recepcji. Łażę dalej, szukając przyczyny, dlaczego mój laptop nie loguje się, mimo że widzi sieć. A ja widzę przecież anteny na pobliskiej latarni… Ale nawet gdy stoję przy tej latarni internet znika z mojego telefonu. Wiadomo… najciemniej pod…

Nad tym problemem będę jeszcze ślęczał jutro i pojutrze…

Dziś rano chmury. Śniadanie jemy w przedsionku. Chowamy się do kampera, ignorując codzienną orkiestrę przyrody. Prognozy zapowiadają zachmurzenie 80-100% przez dziś i jutro…

Pół godziny potem niespodziewanie chmury znikają. Wbrew prognozom. A co gdyby wirus… tak wbrew prognozom?

 

Pozdrawiam, Wasz #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy

Środa, 1 kwietnia 2020

 

Prima Aprilis. Ale mnie nie do śmiechu. Ani do żartów. Co prawda siedzę sobie w najmniej atakowanej przez wirusa prowincji Hiszpanii, ale…

Omawiamy bowiem z wnukiem „Makbeta”, autorstwa (co nie jest do końca pewne) niejakiego „potrząsającego włócznią”. William Shakespeare się nazywał. Szekspir był nowatorem i twórcą teatru „elżbietańskiego”. Uczeń ma rozpoznać na przykładzie owej sztuki Szekspira jak „żądza władzy” wpływa na ludzkie losy. Młody człowiek, dawniej miłośnik gry komputerowej zwanej „Minecraft”, nie może zbyt wiele wiedzieć o realiach władzy i jej sprawowania. Ani tym bardziej o dylematach, jakie rodzi.

Przede mną ciężkie zadanie. No bo jak mu pomóc zrozumieć, gdzie tkwi urok w dźwiganiu korony? Chyba trzeba się odwołać do przykładu z Arabii Saudyjskiej i losów paru tysięcy „książąt”, którzy tylko z tytułu pokrewieństwa z takim czy owakim „królem”, okupują lukratywne stanowiska.

W średniowieczu nie było produkcji luksusowych Lamborghini czy Maserati, które mogły zapełniać książęce garaże zaspokajając tym samym potrzebę „konsumpcji ostentacyjnej”. Młodsi pewnie nie pamiętają, ale w proroczej książce Kornela Makuszyńskiego, a potem w polskim filmie Jana Batorego „O dwóch takich co ukradli Księżyc” z roku 1962, dwaj nieletni bliźniacy nie tylko podgrandzili tego satelitę, ale spotkali też na swej drodze faceta, który czego się nie dotknął – zamieniał toto w złoto. A bardzo tęsknił za chlebem. I jego zapachem. Bo chleba dotknąć by nie śmiał. Niestety, sztaby złota nie da się zjeść, choć niektórzy mówią, że pieniądze (także i złote denary czy talary) nie śmierdzą. Bliźniacy mamili faceta opowieściami o zapachu, aby rąbnąć mu trochę błyszczącego metalu. Coś mu rąbnęli, ale nie pamiętam co…

Młodszym czytelnikom przywołam film o hobbicie i sceny z opuszczonego przez krasnoludów zamku Erebor, gdzie smok Smaug spał sobie zagrzebany w stertach złotych monet i precjozów. A krasnoludy to taka odmiana ludzi (Sapkowski twierdzi co innego) niezbyt wysokiego wzrostu, choć strasznie obraźliwa i zaciekła w złości, gdy coś im się nie podoba…

Złoto małoletnich bliźniaków i złoto krasnoludów to wyraźnie zapożyczenie z czasów antycznych, z legendy o królu Midasie. Też zamieniał wszystko w złoto. Istny Fort Knox…

Nasi bliźniacy wydorośleli. Choć niektórzy nie zgodziliby się z tą oceną…  I jako poważni już panowie wkrótce, ku uciesze części gawiedzi, podgrandzili nie tylko jakiś tam Księżyc ale i całe, wcale niemałe, państwo w demokratycznej Europie. Podgrandzenie trwało dość krótko. Niestety. Jeden z bliźniaków zaparł się, że nie może tak być, że jeszcze nie nosi tytułu „zbawcy narodu” I podgrandził cały ten kraj po raz drugi. Tym razem na dobre… Tym razem ku uciesze znacznie większej grupy miłośników.

Swego czasu głośno było o etnicznej podstawie katastrof lotniczych. Pewna linia lotnicza z Korei Południowej miała przed wielu laty przerażającą statystykę katastrof.  Linia dostawała kolejne zakazy latania do kolejnych krajów… Początkowo inspektorzy podejrzewali, że to wiek samolotów i wynikające z tego awarie były przyczyną. Ale nie! Wreszcie wyszła Szydło z… no, mniejsza z tym skąd.

Szefostwo linii odrzucało oskarżenia: „Nie wasza broszka, jak szkolimy pilotów”. Ale po dokładnych badaniach przyczyn katastrof okazało się, że to wysoki poziom dystansu społecznego w ich kulturze (automatyczny szacunek dla starszych i stojących wyżej w hierarchii) powodował poczucie nieomylności połączone z koszmarną arogancją u kapitanów statków powietrznych. Drugi oficer, nawet widząc, że samolot zaraz wbije się w zbocze góry lub zwali się do oceanu po ryzykownym „przeciągnięciu” i utracie siły nośnej, nawet w obliczu własnej śmierci, nie ośmielał się reagować. Drugi pilot, nawet „smarkaty”, z linii lotniczych Nowej Zelandii, Holandii czy USA po prostu odbierał kapitanowi władzę i przejmował stery.

 

Halo! Rodacy! Czy jest wśród Was jakiś drugi pilot???

 

Pozdrawiam, Wasz #ZwyczajnySzpieg …

 

Zapiski z czasów zarazy

Czwartek, 2 kwietnia 2020

 

Kolejny dzień zarazy. Hiszpanie nadal cierpią z powodu „warchołów” nie przestrzegających zakazów włóczenia się bez dozwolonego powodu. Wypożyczanie psów aby sobie połazić – upadło jako pomysł na biznes. Za to w Polsce „wyprowadzanie” niepełnoletnich na spacer (do sklepu po piwo) może się sprawdzić.

Hiszpanie przynajmniej kupili maseczki i sprzęt ochronny dla swojego personelu medycznego. To pierwsza linia frontu. Mają ponad 100 000 wykrytych przypadków nosicieli, z tego kilkanaście tysięcy wśród personelu medycznego. A ile jest niewykrytych? Ciemna liczba, trudna do oszacowania.

Za to Polska jawi się jak „zielona wyspa” tak kiedyś wyśmiewana. Mniej niż trzy tysiące chorych z wirusem, mniej niż 60 ofiar. Brawo nasz rząd. Gratuluję skuteczności! Nie, nie w ograniczaniu pandemii, bo tę faktycznie spowalnia się przez stosowany z różnym natężeniem „społeczny dystans” i samoizolację. Gratuluję skuteczności w maskowaniu prawdziwych rozmiarów tego syfu.

W Polsce nie ma zbyt wielu wykrytych nowych nosicieli. Dlaczego?

Moja znajoma opuściła gościnny hiszpański kemping i odleciała z Alicante do Polski „LotemDoDomu”. W Warszawie Straż Graniczna weszła na pokład i pomierzyła wszystkim temperaturę. Pierwsze mocno przeciekające sito. Nosiciele nie muszą gorączkować, kichać ani sucho kaszleć. Gdyby przypadkiem ktoś miał wirusa, po trzygodzinnym locie bydlak zadomowiłby się w 200 nowych, cieplutkich ciałach. Żeby wirusowi dopomóc, komplet pasażerów siedział w samolocie przez dwie godziny i się kisił. Dlaczego?

Być może równocześnie lądowały cztery samoloty – z Alicante, z Chicago, Nowego Jorku i Bombaju. A potem… Potem oglądaliśmy filmiki i fotki z korytarzy lotniska z setkami stłoczonych ludzi. To gdzie był wtedy nakaz odległości 1,5 metra?! Aha… jeszcze nie było takiego? Ale nakaz kwarantanny „granicznej” był… Nakaz był ale wyobraźni nie było. Wiem, wiem… skąd prezes Portu Lotniczego ma się znać na wirusach…

No i powędrował sobie nasz wirus w Polskę. Moja koleżanka skrupulatnie przestrzegała kwarantanny. Krewni podstawili jej samochód na lotnisko i z daleka, bez zbliżania się, rzucili jej kluczyki. W domu miała wstępne zakupy, uzupełniane potem przez przyjaciół. Zainstalowała sobie posłusznie aplikację. Telefon dwa razy na dzień zadawał jej zagadki – zadania do wykonania. 20 minut na wykonanie. Zanim się połapała co i jak, mijało 10 minut… Na szczęście się wyrabiała. Ale nie wtedy gdy znikała pod prysznicem, a aplikacji też wtedy się zachciało… uaktywnić…

Zaglądali kontrolnie policjanci. Po co? Skoro miała aplikację, która bazując na danych lokalizacyjnych mogła precyzyjnie wskazać, że wyszła do ogródka zamiast gapić się z otwartą buzią na ministra Szumowskiego w telewizorze. Który MUSIAŁ głosić, że wszystko jest pod kontrolą. Bo było.

Rząd zamknął usta lekarzom, aby nie zdradzali stanu upadku organizacyjnego i materiałowego polskiej służby zdrowia.

Rząd utrudniał (ponoć, ale nie jestem w stanie sprawdzić) import maseczek i rękawiczek. Też bym utrudniał, jakbym miał obiecaną dolę do jedynego „koncesjonowanego” importera.

Rząd zalecał sanepidom aby nie robiły „zbędnych” testów… bo po co? Żeby się dowiedzieć ilu jest naprawdę zarażonych i wyprzedzić w rankingach Hiszpanię?

U koleżanki rozwinęły się niepokojące objawy. Zaczęła sucho kaszleć, prawie się dusząc. Lekarz pierwszego kontaktu telefonicznie zaleca „leczenie objawowe”. Syropkiem. OK. Kwarantanna koleżanki zaraz się skończy i boi się, że będzie zarażała innych jeśli ma wirusa. I jeśli przeżyje. Dzwoni bezskutecznie do sanepidu. Ktoś jej doradza maila. Wiadomo, wtedy nie mogą udawać, że nie zostali powiadomieni.

Następnego dnia telefon. Z sanepidu. „Pani z kwarantanny? Aaa powrót z Hiszpanii? Suchy, duszący kaszel? A to nie,nie robimy testów „kwarantannie granicznej”!”

Rozumiecie teraz?

Kiedyś nowo powołanego szefa brytyjskiego wywiadu MI-6 dziennikarze pytali jak widzi swoją rolę. Odpowiedział, że on jest tą osobą, który informuje premiera rządu Jej Królewskiej Mości o tym, o czym pan premier nie życzy sobie wiedzieć.

Nie wydaje mi się, aby polski rząd był na tyle głupi, aby nie życzyć sobie w kwestii koronawirusa wiedzy „jak się naprawdę rzeczy mają”. Jest natomiast na tyle cwany, aby tę wiedzę, tak jak egipscy kapłani wiedzę o wylewach Nilu, wykorzystywać wobec ludu, czasem i ciemnego ludu, w propagandzie. Dlatego zarządza to co zarządza. I słusznie.

Pomyślcie przez chwilę. W Hiszpanii, gdzie trup ściele się gęsto, a zarażonych jest ponad 100 000osób, stosuje się podobne restrykcje. W Niemczech stosowanie dziesiątek tysięcy testów dziennie ( do pół miliona tygodniowo) produkuje rosnące dane o ilości zakażonych. Przynajmniej wiedzą kogo NA PEWNO muszą izolować.

Mała Belgia ma dziś ponad 15 tysięcy zarażonych i ponad 1000 ofiar. 93% to osoby 65+.

A w Polsce sielanka. 57 ofiar i 38 milionów uwięzionych… Ciekawe…

Stawiam dolary przeciw orzechom, że zarażonych są co najmniej dziesiątki tysięcy. Tylko nikogo to niepokoi. Bo jak zaczną się dusić, to i tak ktoś zadzwoni po karetkę. To działa, ale tylko do czasu gdy tych duszących się jest mniej niż dostępnych karetek, wolnych respiratorów. I personelu do ich obsługi.

Ostatnio nabijałem się z dyrektywy, że musicie zachować na ulicy odstęp 2 metrów od innej osoby. Nawet od własnej żony, z którą dzielicie i stół i łoże? Już się nie śmieję. Po prostu idzie o to, o czym już pomyśleli w Niemczech. O kontrolę. Tam proponowano, aby ci co przebyli infekcję jako odporni nie musieli podlegać restrykcjom. I mogli pracować i poruszać się bez ograniczeń. Sprawa na razie upadła. Bo jak to kontrolować? Rozumiem. Niemcy muszą dojrzeć do powrotu do znakowania ludzi (np. gwiazdą Dawida). A na to z kolei nie pozwolą duchy przeszłości…

No, ale w Polsce policja mogłaby wydawać takie robocze tablice rejestracyjne dla małżonków i innych ze wspólnego gospodarstwa domowego. Idę na komisariat z żoną, zachowując odstęp. Za kaucją 50 złotych, po sprawdzeniu dokumentów tożsamości, otrzymuję duże przywieszki (z hologramem i zdjęciem, a jakże) dla siebie, żony i dzieci mieszkających pod jednym dachem. Patrol policyjno-wojskowy widząc te identyfikatory nie musiałby zatrzymywać takiej grupki. Mógłby, ale nie musiałby.

Tu w Hiszpanii obowiązuje zasada jedna osoba w samochodzie. Wyjątek dla dzieci pod opieką dorosłego. A w Polsce? Siedzisz z żoną w samochodzie. Dystans 1 metr. Wysiadasz i już odskakujesz na 2 metry… Koszmar? Nie, to tragifarsa, która dzieje się naprawdę… „Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie…”

 

Jest 23:45. Idę spać. A właściwie nie idę, tylko wchodzę do cieplutkiego kamperowego łoża na dalekim hiszpańskim kempingu, gdzie w blasku zamglonego księżyca grają cykady. A Wenus na zachodnim niebie świeci jak latarka… Dobranoc Rodacy! Już czas… na sen…

 

Wasz śpiący #ZwyczajnySzpieg

 

Zapiski z czasów zarazy

Wielki Piątek, 10 kwietnia 2020

 

Po krótkiej przerwie znów muszę coś napisać. Nie, nie o katastrofie w Smoleńsku. To już było i niczego „ich” nie nauczyło.

Bzdurnych zachowań policji w Polsce nie będę komentował, bo „jaka jest milicja, każdy widzi”.

Jedyne co, to podzielę się z Wami, drodzy Rodacy pomysłem pewnej warszawianki na okpienie niezbyt lotnych patroli.

Oto zanim wsiądziesz na rower znajdź lokalizację wszystkich kościołów w swojej dzielnicy i w sąsiednich, tam gdzie będziesz jechać. Wyznacz trasę, tak aby biegła od kościoła do kościoła.

Po zatrzymaniu przez patrol podajesz im osobisty powód przejazdu indywidualnym środkiem transportu:

Boisz się wsiadać do metra, tramwaju, autobusu (* niepotrzebne skreślić).

Gdzie jedziesz?

Jedziesz do kościoła (do spowiedzi, na mszę, na ….), ale ten najbliższy Twojego domu (podajesz adres) jest zapełniony do maksimum, więc jedziesz do następnego w nadziei, że tam uzyskasz pociechę duchową. Przygotuj sobie (dla pamięci) na karteczce także cytat z „bezprawnych” restrykcji mówiący o limitach w miejscach kultu.

Jedyny kłopot, to sprawdzanie przy każdym kościele czy faktycznie jest zapchany. Jeśli nie, licz się z tym, że patrol może zechcieć sprawdzić…

Szanse na taką bezkarną wycieczkę mamy tylko dziś i jutro. Wystarczy 5 osób i kościół jest już zablokowany. Po 11 kwietnia (Wielka Sobota) dopuszcza się w kościele aż 50 osób. Po cichu jednak wierzę w wiernych. Jeśli potrzeby religijne Polaków nie osłabły i zgodnie z tradycją pójdą do swoich kościołów, to nadal możemy planować rajdy rowerowe „szlakiem warszawskich świątyń”.

A teraz temat z innej beczki…

Moja macierzysta Firma, Agencja Wywiadu, promuje na swoim koncie na Facebooku książkę pewnego Amerykanina o Ryszardzie Kuklinskim. Oficerze Wojska Polskiego, który przez lata współpracował z Centralną Agencją Wywiadowczą USA.

Dla wielu osób pułkownik Kukliński (świadomie nie tytułuję go generałem) jest bohaterem, który na swój indywidualny sposób podgryzał „komunę”. Dla innych jest zdrajcą, który zamiast z honorem odejść z armii, łamał własną przysięgę i „wystawiał” Amerykanom cele dla bomb jądrowych na terenie Polski. A dla jeszcze innych jest cichym bohaterem tajnego frontu, który za zgodą KGB, GRU i innych radzieckich świętości został „oferentem”. I karmił Centralną Agencję Wywiadowczą koktajlem prawdziwych i niekoniecznie prawdziwych informacji. Spór na jego temat będzie trwał i nie zamierzam się tu angażować w wymądrzanie na temat co jest prawdą….

Tak naprawdę piszę tu o pułkowniku Kuklińskim, bo zacząłem podejrzewać, że moja Firma wcale nie jest taka durna, jak uważa wielu moich znajomych, czemu dali wyraz wpisując się to tu to tam…

Nie jest durna?

Pomyślmy. W obecnej sytuacji, gdy władza szczuje na obywateli milicjantów, przez złośliwców nazywanych już „neoZomo”, gdy zabrania wstępu do lasów, zapewne bojąc się kopania ziemianek i montowania partyzanckich baz przez oburzonych obywateli, gdy nakazuje operatorom telekomów być gotowymi do śledzenia czy owi obywatele nie formują oddziałów lub nie zakładają komitetów do palenia komitetów, to wtedy Agencja Wywiadu zachęca do przeczytania książki. Po raz pierwszy od 2002 roku, kiedy to powstała, jeśli się nie mylę.

O dziwo Agencja nie promuje najwspanialszej reklamy, jaką jej sprezentował Vincent V. Severski, szpieg jak i ja, pisząc wciągające historie o pracy „fikcyjnego” personelu Agencji w rożnych zakątkach świata w tetralogii „N”. Kto nie czytał, niech żałuje. Agencja zbywa te książki milczeniem.

Za to promuje opowieść o bardzo ciekawym facecie, który będąc wysokiej rangi oficerem sam – o ile wersja CIA jest prawdziwa – podjął decyzję co jest słuszne, a co nie. Sprzeciwił się generałom. Zwłaszcza jednemu. Ale mu o tym nie powiedział. Po cichutku kopiował tajne papiery i dostarczał je przeciwnikowi Układu Warszawskiego – czołowej potędze militarnej bloku NATO, który zapewne zbierał je z kolekcjonerskiej pasji, a nie po to aby weryfikować, gdzie są w Polsce bazy i magazyny uzbrojenia i co warto by tu zbombardować w pierwszej kolejności, gdyby szalona idea wzajemnej, gwarantowanej destrukcji (MAD – Mutually Assured Destruction) miała się ziścić. Tak aby nie marnować cennych bombek na jakieś puste pola w dzikim kraju zwanym Polską… I nieważne, kto by zaczął awanturę pierwszy.

Ponowię sugestię, aby pomyśleć…

Stawiam dolary przeciwko orzechom (tak, lubię hazard), że nasza Agencja promuje pułkownika Kuklińskiego nieprzypadkowo i w zbożnym celu. Oto podpowiada nam,  zmartwionym rodakom, że czasem warto działać samodzielnie. Tak jak pułkownik. Nie czekać na mannę z nieba w postaci bomb jądrowych lub innych wirusów. Wziąć sprawy w swoje ręce. Samemu, nie czekając co powiedzą nam ministrowie i inne autorytety, zdecydować co jest słuszne, a co nie. I zacząć działać, każdy na miarę swoich możliwości…

Aby – „nolens volens” – doprowadzić do zmiany sytuacji, tak aby rząd wreszcie zaczął doceniać informacje pochodzące z Agencji Wywiadu. Czego jej z całego mojego szpiegowskiego serca życzę.

 

Wasz #ZwyczajnySzpieg

Strona ZBFSOP w skrócie