Aktualnośći

Wywiad z Tomaszem Turowskim dla „Fakty po Mitach”

Ja, szpieg… Wywiad PRL w Watykanie

Z Tomaszem Turowskim rozmawiają Dariusz Cychol i Krzysztof Lubczyński

Ma 75 lat, ale wygląda na dużo młodszego. Poeta, wzięty pisarz, publicysta, dziennikarz,

filozof, lingwista, tłumacz, dyplomata. I to co najważniejsze: szpieg. I to nie byle jaki

– jest legendą polskiego wywiadu.

 

Współpracę z wywiadem rozpoczął w 1972 r.

Szkolił się indywidualnym tokiem, a jego tożsamość

i zadanie znało w PRL nie więcej niż kilkanaście

osób. Wszystko z tego powodu, że od początku

przygotowywany był do pracy w najbardziej tajnej

sekcji polskiego wywiadu – „N”. Tak nazywany był

wydział, który prowadził „nielegałów” – szpiegów,

którzy pracowali ze spreparowanymi życiorysami

i nie korzystali z dobrodziejstw immunitetu dyplomatycznego

ani przykrywek pracy w polskich przedstawicielstwach

handlowych. Od początku miał rozpracowywać

oficerów NATO, ale drogę, którą miał

się do nich zbliżyć, zaplanowano mu wybitnie krętą.

W Polsce związał się z zakonem jezuitów – pretorianami

papiestwa. Był młodym i dobrze zapowiadającym

się adeptem. Jezuici szybko skierowali go na naukę

i formację do Rzymu, gdzie niedługo później

objął rządy Karol Wojtyła. Z Włoch trafił do Francji.

W połowie lat 80. sam – bez zgody centrali – zdecydował

o powrocie do kraju. Stało się to w czasie,

kiedy jezuici nalegali, by zakończył swoją formację

składając ostatnie śluby zakonne i przyjmując święcenia.

„Miałem szpiegować NATO, a nie zakonników

i wierzących. Chciałem być fair wobec nich i siebie”

– tłumaczy. Po 1989 r. rozpoczął pracę w MSZ. Był

m.in. ambasadorem RP na Kubie. Ostatnie stanowisko,

jakie piastował w dyplomacji, to funkcja ambasadora

tytularnego w ambasadzie RP w Moskwie.

Był współorganizatorem tragicznie zakończonej wyprawy

prezydenta L. Kaczyńskiego do Katynia. Jego

obecność na lotnisku „Siewiernyj” w Smoleńsku

dała A. Macierewiczowi „argumenty” do snucia teorii

o zamachu.

 

Z Tomaszem Turowskim rozmawiają

Dariusz Cychol i Krzysztof Lubczyński

Dariusz Cychol i Krzysztof Lubczyński: Czujemy się

trochę tak, jakbyśmy siedzieli obok Jamesa Bonda.

No i sami nie wiemy, czy możemy się po prostu cieszyć

z tego spotkania, czy powinniśmy się też bać…

Tomasz Turowski: Bond jest postacią fikcyjną, a ja…

… Chce nam pan powiedzieć „nie lękajcie się”?

(śmiech) Powiedzmy: nie miejcie obaw.

Państwo wielu wymiarów

Jak wspomina pan Watykan z czasów pana w nim

działalności?

To kompleks wspaniałych gmachów, muzeów, miasto-

państwo o powierzchni 44 hektarów, które jest

pewnym kuriozum geopolitycznym. W drugim wymiarze

to obraz instytucji uniwersalnych zgromadzonych

na przestrzeni kilkuset hektarów (także ekstra terytorialnych,

a więc wyjętych spod jurysdykcji włoskiej

obszarów, obejmujących bazyliki, tereny instalacji

radiowych itd. na terenie Rzymu i Italii). To organizm

wyposażony w stacje radiowe i telewizyjne, w dwie

formacje porządkowe, jakimi są powszechnie znana

Gwardia Szwajcarska i mniej znana Żandarmeria. Ta

pierwsza słynie z historycznych, folklorystycznych kostiumów,

halabard i wyposażona jest w krótką broń,

ta druga, o której zazwyczaj się milczy, jest organizacją

militarną specjalsów, wyposażoną w długą broń

i przygotowaną na akcje antyterrorystyczne. Watykan

to organizacja globalna prowadząca własną politykę

zagraniczną, posiadająca wszystkie instytucje właściwe

dużym państwom świeckim. Ma też swój wywiad,

swój kontrwywiad.

We Francji ukazała się niedawno książka na ten temat

„Les espions du Vatican” („Szpiedzy Watykanu”) autorstwa

Yvonnick Denoël. Są tam wymienione osoby,

które umknęły uwadze kontrwywiadu watykańskiego.

Wśród nich jest także moje nazwisko. Co zabawne,

mieszkałem niedaleko od amerykańskiego jezuity,

który kierował kontrwywiadem watykańskim. Często

mijaliśmy się na korytarzach, ale nie wpadł na to, z kim

ma do czynienia.

Obecnie z Watykanem kojarzą się dwa wymiary.

Po pierwsze, wymiar świecki, czyli państwo-miasto

Watykan kierowane przez gubernatorat, po drugie,

Stolica Apostolska, której przedstawicielem jest globalny

papież. Ten rozdział jest z punktu widzenia religijnego

rozsądny, bo dzięki temu Stolica Apostolska

nie jest obarczona tą grzesznością, co świecka administracja,

w której jest tyle dobra i zła, jak w innych

strukturach świeckich, a może nawet więcej z powodu

jego zagęszczenia na małej powierzchni.

Czy coś się tam zmieniło, kiedy nastał papież Polak?

Gdy pojawił się papież Wojtyła nic się właściwie nie

zmieniło. Dostęp do jego papieskiego ucha był jak

za poprzednich pontyfikatów utrudniony za pomocą

dwóch filtrów. Szefem antykamery był przez pewien

okres, zresztą od czasów Pawła VI i Jana Pawła I, Juliusz

Paetz. Z tego powodu wszelka informacja o aferach

obyczajowych kleru była filtrowana już na etapie antykamery,

która decyduje o tym, „kto” dotrze do papieża.

Drugim filtrem był obecny kardynał emeryt Stanisław

Dziwisz, sekretarz papieski, decydujący o tym „co” dotrze

do papieża, utrudniający przepływ informacji. Były

pewne osoby, których nie można było zatrzymać, jak

niedawno zmarła Wanda Półtawska, która trafiła do papieża

z informacją o seksualnych ekscesach Paetza,

ale w tamtym czasie – bez spektakularnego rezultatu.

Byłem wtedy na drugim roku nowicjatu we Frascati.

Mieścił się, jak przystało na zakonne ubóstwo, w willi

Sulpicio Galba, siedzibie niegdysiejszego rzymskiego

Cezara Imperatora, z pięknym ogrodem i skarpą, z której

widać było jak na dłoni panoramę Rzymu, z wszystkimi

pokusami miasta, co było jak w biblijnym kuszeniu

Chrystusa przez Szatana. Już pod koniec studiów

pracowałem w Sekcji Polskiej Radia Watykan, jeździłem

pociągiem na Stazione Termini, a stamtąd autobusem

nr 64 na via della Conciliazione, niedaleko budynków

Radia Watykańskiego. Autobus był zazwyczaj

dość zapchany i pewnego dnia, wracając z Watykanu

do Termini, poczułem, że ktoś dotyka moich pośladków.

Zareagowałem błyskawicznie silnym uderzeniem

po łapach, a gdy się odwróciłem zobaczyłem mężczyznę

w sutannie z czerwonymi guzikami, a to oznaczało,

że nie jest to szeregowy ksiądz, lecz monsignore.

Ja byłem ubrany w tzw. klerdżimen, czarny garnitur,

wprawdzie bez koloratki, ale z krzyżykiem w klapie.

Popatrzył na mnie i powiedział: „Oj nie zrobisz ty kariery

w Watykanie”. Ta scena dobrze ilustruje nastroje

w Stolicy Piotrowej…

„Różowe stronnictwo” już wtedy miało tam potężne

wpływy i wpływało na obsadę personalną stanowisk,

nie mówiąc już o innych sferach, choćby takich

jak finanse, gdzie emblematyczna była sprawa biskupa

Marcinkusa, związanego ze skandalem wokół Banco

Ambrosiano. Z tą sprawą, moim zdaniem, powiązane

było porwanie i zamordowanie Emanueli Orlandi,

młodej obywatelki Watykanu, należącej do elitarnego

kilkusetosobowego świeckiego grona posiadaczy

paszportów watykańskich. W Collegio Internazionale

del Gesù i na Uniwersytecie Gregoriańskim, na którym

studiowałem, była ponadstuosobowa grupa wybranych

jako najlepsi z najlepszych kleryków jezuickich,

przewidzianych do najważniejszych funkcji z ramienia

Towarzystwa Jezusowego. Dominikanie, w ramach

„miłości wzajemnej” instytucji wewnątrzkościelnych,

złośliwie komentowali tę nazwę uwagą o tym, kto był

przy Jezusie w Betlejem – jeden wół i jeden osioł.

Jakie było tło porwania i mordu Emanueli Orlandi?

Mogę tylko powiedzieć o moich odczuciach. Myślę

o milionach lirów, które zniknęły z kont Banku Watykańskiego

(IOR) w ramach kooperacji z Banco Ambrosiano

za czasów Marcinkusa. Gdyby część tych kwot wróciła

do mafii, to Emanuela może by ocalała. Ale nie wróciła,

a Jan Paweł II ograniczył się do modlitw za nią. Co

do tła, to wiele wskazuje na to, że było to drugie ostrzeżenie

dla papieża od mafii. Istnieje hipoteza, że pierwszym

był zamach na niego 13 maja 1981 r., na co może

wskazywać fakt, że tak sprawny strzelec jak Mehmet Ali

Agca strzelał, i to z bliskiej odległości nie w głowę, lecz

w tułów papieża, co dawało szanse na przeżycie.

 

Nikłe zmiany

Co w takim razie zmieniło się po nastaniu Jana Pawła

II, z tego co zauważalne?

Karol Wojtyła nigdy nie był wybitnym teologiem, raczej

filozofem, którego interesowały różne prądy filozoficzne,

w tym związane z kwestiami socjalnymi.

Zajął się tymi zagadnieniami w odniesieniu do pracowników

cywilnych Watykanu, niedowartościowanych

z tego punktu widzenia. W jednej ze swoich adhortacji

stwierdził, że nie wszystko w lewicowej myśli socjalnej

było omyłką.

W końcu dojrzewał i żył w kraju socjalistycznym…

Tak, to też miało wpływ na jego myślenie. Zmienił

się styl papiestwa, ale tu wpływ miały głównie aktorskie

preferencje Wojtyły i jego związki z Teatrem

Rapsodycznym Kotlarczyka w Krakowie. Objawił się

więc jako papież otwarty, elokwentny, ruchliwy,

dowcipny. Ciepły bywał, ale bywały chwile, gdy jego

otoczenie chowało się po kątach. Jego sympatie i antypatie

świadczyły o głęboko ludzkiej naturze papieża.

Mnie chyba lubił, bo po swojej pierwszej wizycie

w Polsce w 1979 r. poprosił mnie o napisanie o niej

obszernego artykułu dla pisma „La Civlitá Cattolica”.

Złośliwcy z kurii watykańskiej cieszyli się z jego aktywności

podróżniczej, jak niektórzy określali jego

działalność ewangelizacyjną. Mówili: gdy Wojtyły nie

ma, to nikt nam nie przeszkadza porządnie kierować

tym państwem.

Jak po jego przyjściu zmienił się w Watykanie stosunek

do Polaków?

Byłem jedną z pierwszych osób z Polski przyjętych

przez niego, bo przed udaniem się na konklawe poprosił

mnie o przysługę związaną ze stypendium dla

jednego z polskich opozycjonistów na studia w Orientale,

instytucie funkcjonującym pod egidą jezuitów,

a to z racji, że znałem jezuitę ojca Eduarda Hubera,

będącego rektorem Istituto Orientale. Wręczył mi

list do niego, poszedł na konklawe i… został papieżem.

Sprawę załatwiłem, po czym odebrałem telefon

od Dziwisza z zarzutem, że nie wykonuję poleceń.

Powiedziałem, że przecież załatwiłem sprawę, na co

on pyta, czy przedstawiłem z tego sprawozdanie i powiedział,

że podstawią mi auto, żebym przyjechał

i takie złożył. Załatwiłem wtedy przy okazji pierwszą

grupową audiencję dla studiujących w Rzymie

młodych polskich jezuitów, co było sukcesem, jako

że papież był w stosunku do zakonu zdystansowany.

Ale skoro kocha się Opus Dei, to trudno, żeby było

inaczej. To jednak świadczyło o zmianach, o większej

otwartości. Na poziomie werbalnym papież dowartościowywał

socjalnie pracowników cywilnych. Natomiast

zapanowała pełna nieskuteczność administracyjna

na najwyższym szczeblu.

Czy wizja Watykanu jako zimnego, bezdusznego, nieludzkiego

urzędu, którą Tadeusz Breza zawarł w eseju-

dzienniku „Spiżowa brama”, w powieści „Urząd”,

jest w świetle pana obserwacji i doświadczeń trafna?

Jest i w „Spiżowej bramie”, i „Urzędzie” dużo prawdy.

Kościół jest bardzo starą instytucją, więc nawarstwiła

się w nim ogromna warstwa biurokratyczna, dbająca

o swoje przywileje. Stworzyła ona istne „ścieżki

zdrowia” dla każdego petenta. Skumulowany efekt był

taki, że załatwienie jakiejś sprawy w Watykanie było

bardzo trudne. Cóż, każda biurokracja jest do pewnego

stopnia zdehumanizowana, bo nie ma służyć człowiekowi,

ale administratorom. Teraz jest łatwiej.

Opowiem coś panom w nawiązaniu do cech charakteru

papieża, który wobec złożonych, ludzkich problemów

był w stanie wznieść się ponad własne, ogólnie

znane pryncypia. Był pewien przyzwoity ksiądz, który

obronił na Gregorianum doktorat. Papież go lubił i hołubił.

Mieszkał on poza murami Watykanu i związał się

z kobietą. Pewnego dnia przyszedł do papieża i zakomunikował

mu, że odchodzi ze stanu kapłańskiego.

Zapytany o powód oświadczył, że związał się z kobietą

i będzie miał z nią dziecko. Papież powiedział mu,

że przecież Watykan może wypłacać alimenty, na co

ów ksiądz odparł, że chce mieć normalne życie rodzinne,

bo jest blisko związany z partnerką. I papież

bez problemu zaakceptował jego decyzję, zezwalając

na przejście do stanu świeckiego i przechodząc do porządku

dziennego nad wszystkimi zastrzeżeniami, jakie

miał w 99,9 procent takich przypadków.

„Złote źródło”

Dlaczego Watykan był tak ważny dla wywiadu PRL?

Nie zgadzam się po części ze sformułowaniem „ważny

dla wywiadu PRL”. Sprawy Watykanu były ważne

dla wszystkich wywiadów na świecie. Watykan kipi

od szpiegów, kipi od wywiadowców, albo raczej kipi

od agentury, bo trzeba odróżniać oficerów operacyjnych

od agentów swoich narodowych wywiadów. Ambasada

niemiecka przy Watykanie miała kilkudziesięciu

pracowników, z których większość była funkcjonariuszami

niemieckiego wywiadu, prowadzącymi różnych

niemieckich prałatów z Watykanu. Realizując działalność

globalną i mając wpływ na masy ludzkie, Watykan

nie mógł być lekceważony przez żaden wywiad.

Otrzymuje on też coroczne raporty od swoich struktur

ze wszystkich krajów. Idą one do centrali i na ich podstawie

sporządzany jest generalny raport na temat

kwestii ekonomicznych, administracyjnych, społecznych,

kulturowych, o nastrojach ludności na świecie

i szef każdego krajowego wywiadu byłby gapą, gdyby

nie skorzystał z tej podanej na tacy wiedzy. W moim

wypadku, jako „nielegała”, wymagało to dość skomplikowanych

zabiegów, bo polska agentura w Watykanie

nie miała prawa wiedzieć o mojej roli, jako że „nielegałowie”

są dobrem szczególnym, nie powiem, że elitą

elit w wywiadzie. Mnie chodziło przede wszystkim,

aby dotrzeć do informacji dotyczących NATO we Włoszech,

gdzie są ważne bazy wojskowe paktu, gdzie są

punkty podsłuchu itd. W tych jednostkach kapelanami

są jezuici. Moim zadaniem było zostać kapelanem wojskowym

we Włoszech.

Jednym z pana zadań było monitorowanie poziomu bezpieczeństwa

Jana Pawła II i zwracanie odpowiedzialnym

za nie uwag na niedociągnięcia w tym zakresie…

Cele mojej misji tak sformułował w notarialnie poświadczonym

oświadczeniu, które fragmentarycznie

wam zacytuję, płk Roman Medyński, naczelnik 14. Wydziału,

a później członek kierownictwa wywiadu, nadzorujący

także pracę wydziału „N”: „Pierwotnym zadaniem

naszego oficera było przeniknięcie, poprzez

struktury zakonne jezuitów, którzy pełnili rolę kapelanów,

sprawowali opiekę duchową nad formacjami

specjalnymi, takimi jak karabinierzy czy włoskie służby

wywiadowcze, do interesujących nas informacji

na temat NATO. Wybór kardynała Wojtyły na papieża

spowodował konieczność uzupełnienia zadań oficera.

Dla każdego wywiadu ważne są informacje o stosunkach

Kościoła ze światem. Dla naszego wywiadu pojawił

się ważny aspekt – bezpieczeństwo papieża, szczególnie

od czerwca 1979 r. (…)

„Dla ówczesnego kierownictwa państwa, najpierw

Gierka, a później Kani, sprawa zapewnienia bezpieczeństwa

papieża stała się niezwykle ważna. Wobec

narastającego napięcia w kraju i nasilenia wpływów

opozycji, kierownictwo polityczne obawiało się,

że w przypadku jakiegokolwiek zdarzenia godzącego

w bezpieczeństwo papieża, mogą wybuchnąć w kraju

niepokoje, co ostatecznie zdestabilizowałoby sytuację

w Polsce, jak również naraziło jej przywódców

na oskarżenie o prowokowanie ewentualnych aktów

przemocy. Dla ówczesnego kierownictwa państwa byłaby

to sytuacja wielce niepożądana, której za wszelką

cenę starano się uniknąć. Także ze względu na obecność

Tomasza Turowskiego w Rzymie bezpieczeństwo

papieża było tematem mojej rozmowy z generałem

Słowikowskim, dyrektorem Departamentu I. Uzgodniono

w tej rozmowie, by dane dotyczące zagrożeń

i luk w bezpieczeństwie Jana Pawła II przekazywał on

bezpośrednio do odpowiedzialnych za nie w Watykanie,

  1. do ojca Tucci, jezuity (…)”. To ostatnie było dla

mnie karkołomnym zadaniem, bo nie mogłem przecież

powiedzieć: „Ojcze Tucci, oficer wywiadu PRL Tomasz

Turowski zgłasza się z…”, ale jakoś się udało.

Czyli „komuniści” dbali o bezpieczeństwo papieża…

No właśnie! Chcę tu odnieść się do określania nas,

pracowników wywiadu, jako „agentów sowieckich”.

Pułkownik Medyński napisał, też w notarialnie poświadczonym

dokumencie: „Wszelkie dane osobowe

związane z oficerami – nielegałami 14 Wydziału Departamentu

I MSW (Wywiadu) były ściśle tajne, również

w ramach struktur samego Wywiadu. Ta ogólna, niepisana

zasada embarga na dane personalne nielegałów

dotyczyła wszystkich oficerów operacyjnych 14 wydziału

pracujących za granicą, a więc także Tomasza

Turowskiego. Norma ta odnosiła się oczywiście także

do reprezentantów służb całego Układu Warszawskiego,

więc i do rezydentów radzieckich i wschodnioniemieckich,

obejmując nawet dane logistyczne

dot. 14 Wydziału (osobny budynek). Jakiekolwiek informacje

pochodzące od oficerów tego Wydziału wychodziły

na zewnątrz z poziomu Kierownictwa Wywiadu

z pełnym zakamuflowaniem źródeł”.

To oznacza, że towarzysze radzieccy nie wiedzieli o istnieniu

konkretnych oficerów z wydziału „N”, nie znali

naszych personaliów.

Ciąg dalszy w kolejnym numerze „FpM”

(piątek, 5 stycznia 2024 r.)

 

 

Tajemnica zamachu na papieża

 

Dariusz Cychol, Krzysztof Lubczyński: Jednym z pana

zadań było monitorowanie poziomu bezpieczeństwa

Jana Pawła II i zwracanie uwagi na niedociągnięcia

w tym zakresie? Dlaczego bezpieczeństwo

papieża było tak ważne dla wywiadu PRL?

Tomasz Turowski: Ależ nie tylko dla służb PRL. Wypada

jasno podkreślić, że choć bezpieczeństwo papieża

było dla naszych służb niezmiernie ważne, to jednak

do zamachu doszło. Chcę powiedzieć, że ze swej

strony starałem się zwrócić uwagę na luki, szczeliny

w systemie bezpieczeństwa

papieża. Przywołam pewien

przykład. W kolegium jezuickim

jadaliśmy wszyscy, pracownicy

radia Watykan, wspólnie w refektarzu

w Domu Pisarzy. Bywał

z nami przy stole odpowiedzialny

za bezpieczeństwo podróży

papieża, wspomniany już ojciec

Tucci. Niektórzy z moich kolegów

przypisali mi lizusostwo w stosunku

do niego, bo kiedy siadałem

przy długim stole jadalnym, starałem

się siąść jak najbliżej Tucciego.

A wtedy mówiłem do niego głośno,

tak by koledzy słyszeli, że byłem dziś

w Watykanie. „I co?” – pytał. „Widzę

na przykład windę na dziedzińcu

prowadzącą do apartamentów papieża, śpiącego

żandarma na wartowni i zamek typu Yale blokujący

wspomnianą windę, który ja mógłbym otworzyć

agrafką, a specjalista w ciągu dwóch sekund” – mówiłem.

Inny przykład. „Idę wieżą świętego Mikołaja

do wejścia do windy do apartamentów papieskich,

spiralnymi schodami, gdzie nie ma nawet jednej kamery

przemysłowej. Wchodzę do Watykanu przez

Porta Santa Anna, wkładam koloratkę, a gwardziści

szwajcarscy salutują mi, stukają halabardami i nawet

nie pytają o dokumenty” – opowiadałem. Powiedziałem

wtedy głośno, przy stole, że to skandal. Tucci

w reakcji na to „strzygł uszami”.

Po tych moich monitach pojawiło się w komisariacie

włoskiej policji przy Watykanie siedemnastu antyterrorystów;

ochronę papieża wzmocniono, ale,

jak wiemy, niedostatecznie. Informację o tym moim

działaniu wysłałem do centrali w Warszawie, aby

wiedzieli, że na tamten czas przyniosło ono efekt.

Jakie było tło zamachu na Jana Pawła II? Do której

teorii w tym zakresie jest panu najbliżej? Przez

kogo był zadaniowany Mehmet Ali Ağca?

Mój stosunek do tego zamachu tłumaczy amerykański

film dokumentalny z Netflixa o nieznanych

operacjach szpiegowskich („Spy Ops”, odcinek 4.”

– przyp. red.). Wysunąłem w nim hipotezę, że nie

był to zamach na jego życie, lecz ostatnie ostrzeżenie

z kręgów mafijnych. Wyjaśniam: to nie teza, lecz

moje przypuszczenie. Ostrzeżenie

dla papieża, że jeśli nie spełni

żądania mafii, by oddać jej pieniądze z Banco Ambrosiano,

to czeka go śmierć. Skąd czerpałem podstawy

do tej hipotezy? Otóż dobry strzelec, chcąc

zabić ofiarę i będąc blisko niej, strzeliłby w głowę.

Strzelając w tułów, przy założeniu, że nie uszkodzi

nieodwracalnie niezbędnych do życia organów, zakłada

się, żeby nie zabić. Do tego kula nie była spreparowana.

Wystarczyło na przykład, po dokonaniu

stożkowatego wycięcia w pocisku napełnić go rtęcią.

Wtedy po zetknięciu z obiektem pocisk się rozchodzi

jak kula dum-dum lub breneka, penetrując organizm

i rozprowadzając rtęć, po czym następuje śmierć.

Szef sekcji włoskiej policji Polizia Scientifica (Policja

Naukowa) potwierdził we wspomnianym filmie, że

pocisk, który ugodził papieża, nie był spreparowany

do zadania mu śmierci.

Kto stał za zamachem? Naprawdę trudno mi powiedzieć.

Myślę, że nawet Ali Ağca tego nie wie, bo skoro

zamach był niewątpliwie dobrze zaplanowany, to nie

mógł on znać mandantów za nim stojących. Trzeba też

pamiętać, że Agca sto trzy razy zmieniał zeznania, że

tutto sommato (j. wł., „mimo wszystko” – przyp. red.),

jak mówią Włosi, zamach mu się opłacał. Przecież on

wyjechał z Turcji z wyrokiem śmierci za działalność

w grupie „Szare Wilki”. Później dokonał zamachu na

tym giaurze, niewiernym, a następnie posiedział sobie

w więzieniu rzymskim Rebibbia w nie najgorszych

warunkach, na dobrej włoskiej kuchni i zrobił światową

karierę, a na pewno zdobył światową sławę. Kiedy

powrócił do Turcji, został przez społeczeństwo przyjęty

jak bohater. Formalnie posiedział w nieco gorszych

warunkach, ale niedługo. I teraz może brylować w filmach.

Co do mojej wiedzy o tym kto zadaniował Ağcę,

to gdybym ją miał, a nie mam, to byłbym ruchomym

celem do zlikwidowania. Ale i ja nie wiem, i Ağca też

nie wie. Hipotez jest wiele.

Szpiegowskie rzemiosło

Proszę teraz opowiedzieć o służbach wywiadowczych.

Jak długo szkoli się oficera wywiadu?

Przez całe życie. Z wywiadu bowiem, jak mówią,

nigdy się nie wychodzi. W Polsce jest ośrodek

w Kiejkutach i tam odbywały się dwuletnie szkolenia.

Przyszli oficerowie wywiadu mieli już za

sobą takie czy inne studia wyższe. Warunki były

znakomite, mieszkania w standardzie europejskim.

Był też darmowy bar z luksusowymi alkoholami,

serwowanymi darmo. A chodziło o to, by wyeliminować

dwie kategorie uczestników szkolenia: mających

za słabą wątrobę oraz mających tendencje

do alkoholizmu. O tych reakcjach raportował kierownictwu

ośrodka barman. Brzmi to jak facecja,

ale miało poważne znaczenie praktyczne z uwagi

na charakter służby. Chodziło też m.in. o tzw. mocną

głowę. Przechodziłem w tym zakresie szkolenie

psychologiczne dotyczące odporności psychicznej

w sytuacji przesłuchania. Na przykład, chodziłoo wyrobienie sobie w ćwiczeniu odruchu odpowiadania

na każde pytanie, nawet gdyby zastosowano

skopolaminę, tekstem np. „zupa pomidorowa”.

Obecnie szkolenie odbywa się przez pięć miesięcy

w Kiejkutach, a pięć w Warszawie. Co do mnie, to

szkoliłem się trzy lata: 1973-1974-1975. Cała kadra naukowo-

szkoleniowa z Kiejkutów przyjeżdżała do mnie,

a mieszkania operacyjne zmieniałem często, bo chodziło

o zgubienie ewentualnych „ogonów”. Mieszkałem

przy Marszałkowskiej, na Saskiej Kępie, przy Górnośląskiej.

Zajmowałem się szyframi, robiłem klucze

książkowe; solidne i pewne do dziś. Zajmowałem się

też łącznością, chemią, fotografią, technikami gubienia

obserwacji, kontrobserwacją itd. To wszystko musiałem

„połknąć” zaledwie w ciągu trzech lat, a w październiku

1975 r. pojechałem do Rzymu.

W środowisku laikatu pracowałem m.in. z działaczem

katolickim Januszem Zabłockim, który, jak później

się dowiedziałem, był zarejestrowany jako nasz agent.

Miałem też kontakty z ojcem Koczwarą,

prowincjałem warszawskim jezuitów, który

był kadrowym oficerem „dwójki”, przedwojennego

wywiadu, a po wojnie pracował

dla innej wiadomej instytucji – Towarzystwa

Jezusowego. Tu jest jedna z przyczyn, dla

których jezuici są niekoniecznie lubiani przez

biskupów i kler diecezjalny jako zależni – po

złożeniu tzw. czwartego ślubu – wyłącznie od

papieża, będąc jedynym zgromadzeniem zakonnym

o takim statusie. Jezuici bowiem jako

jedyni składają nie trzy, a cztery śluby. Dziesięć

lat po złożeniu pierwszych trzech ślubów:

czystości, ubóstwa oraz posłuszeństwa a po

święceniach, składają osobisty ślub posłuszeństwa

papieżowi. To działa w obie strony,

bo i papież jest zobowiązany do zapewnienia

im opieki w różnych aspektach.

Poczucie państwowości

Jak ocenia pan możliwości pozytywnych zmian w polskich

służbach po najnowszej zmianie politycznej?

Budżet polskiego wywiadu jest znacznie mniejszy

od budżetu IPN, ale jest nadzieja, że po zmianie

kierownictwa w Kiejkutach, jeśli nowa władza nie

ulegnie fascynacji ABW, będzie mogła odbudować

ich siłę i nie poprzestawać na ochłapach od służb

amerykańskich czy europejskich. Te zaś mają do nas

ograniczone, i niestety słusznie, zaufanie. Nie ma

drugiej takiej instytucji wywiadowczej na świecie,

która odkryłaby swoją agenturę, chronioną wieczystą

tajemnicę państwową. Wywiady na świecie

tak właśnie ją chronią. W wywiadzie rosyjskim jest

pieczątka: „Chranit’ na wieczno”. Jako przykład podam,

że ktoś z kręgu polskich historyków chciał się

dowiedzieć, co robiła w Polsce przed wybuchem kolejnego

beznadziejnego polskiego powstania grupa

kupców angielskich, podejrzewając, że byli w misji

wywiadowczej. W Londynie pokazano mu „gest Kozakiewicza”

z argumentacją, że przecież potomkowie

tych ludzi żyją. Tak postępują poważne wywiady

w poważnych państwach. W poważnym wywiadzie,

a polski wywiad był poważny i w PRL zaliczany do

pierwszej piątki wywiadów świata, dla funkcjonowania

jest niezbędna ciągłość i tradycja. Francuzi

mają określenie esprit de corps (duch korpusu, duch

wspólnoty – przyp. red.) czy to w służbie cywilnej,

czy wywiadowczej.

Gdy w 1981 r. do władzy we Francji doszedł socjalista

François Mitterrand, poprosił o pozostanie na

czele wywiadu hrabiego Alexandre de Marenches,

człowieka głębokiej, historycznej, konserwatywnej

prawicy…

Tak, we Francji może zmieniać się góra, ale ci, którzy

wykonują działania na rzecz państwa, pozostają

nietykalni. Sam jestem państwowcem i byt państwa

polskiego jest dla mnie fundamentalny. W Polsce to

zostało zupełnie zniszczone, nie ma poczucia wspólnoty.

Jest „rozczłonkowanie wewnętrzne”, a zmiany kierownictwa

połączone ze zmianami koncepcji idących

w rytmie zmian ekip rządzących też powodują zakłócenie

ciągłości. Tak jak nie powstała w Polsce służba cywilna

w administracji, tak nie powstała w wywiadzie.

To jak w koncepcji Kopernika: pieniądz gorszy wypiera

lepszy. W Polsce to, co jest oczywiste na przykład dla

wspomnianych Francuzów, do wielu polskich polityków

jeszcze nie dotarło.

Tak ciężko się uczą?

Może by się i nauczyli, gdyby nie wyrywano pędów

dobrych roślin. Do tego wszystkiego dodam

wisienkę na torcie, coś co odnosi się do stawianych

nam zarzutów, że służyliśmy „interesom sowieckim”.

Pułkownik Medyński w potwierdzonym notarialnie

oświadczeniu napisał m.in., że „w latach 1986-1987

Tomasz Turowski jako oficer nielegał wykonywał misję

rozpoznawczą w ZSRR (…), której celem było poznanie

opinii władz radzieckich w związku z prowadzonym

w Polsce dialogiem między rządzącymi a przedstawicielami

opozycji”. Wykonywałem więc pracę unikalną

dla Departamentu I (Wywiadu). Miałem kontakty

z elitarnym i opiniotwórczym pismem „Litieraturnaja

Gazieta”, które wtedy wychodziło w ogromnym nakładzie.

Jej pierwszy zastępca redaktora naczelnego

i były wiceszef Komsomołu Porojkow był moim informatorem.

Drugim moim informatorem był Tiażelnikow

(w czasie, kiedy bywał w Moskwie, przyjeżdżając

tam z Bukaresztu, gdzie był wówczas ambasadorem).

To były szef Komsomołu i członek KC KPZR. Wspominam

o informatorach, „źródłach” tylko dlatego, że

obaj już przeszli do wieczności, w przeciwnym wypadku

przemilczałbym personalia. W KC KPZR był wydział

do spraw polskich. Edward Gierek i jego następcy nie

bardzo wierzyli w to, co mówili towarzysze radzieccy

w oficjalnych komunikatach z dwustronnych rozmów

„o wieczystej przyjaźni i wzajemnej szczerości”. Chcieli

wiedzieć, co naprawdę jest nam szykowane, bo nie

jest prawdą, iż ZSRR pod koniec lat siedemdziesiątych,

a nawet w osiemdziesiątych,

nic nie mógł zrobić Polsce. Mógł.

„Wycofki” jeszcze nie było, doszło do

niej w 1993 r., wojska radzieckie były

w Legnicy, w Szczecinie była baza radzieckiej

Marynarki Wojennej, lotniska

pod Warszawą, było dowództwo Północnej

Grupy Wojsk, było Borne Sulinowo.

Zatem „radzieccy” nie musieliby

nigdzie „wchodzić”, bo byli na miejscu.

Dlaczego wyjechałem na tę misję?

Jestem dwujęzyczny, po rosyjsku mówię

tak samo jak po polsku; zresztą po

włosku mniej więcej też, po francusku

też nie najgorzej, po hiszpańsku i niemiecku

również itd. Ponieważ byłem nielegałem, byłem

absolutnie nieznany stronie radzieckiej, w przeciwieństwie

na przykład do oficerów-rezydentów przy

polskiej ambasadzie w Moskwie. Szefowie naszego

wywiadu powiedzieli mi, że mogę tę misję przyjąć

albo nie, ale ostrzegli, „że jak wpadniesz, to my cię

nie znamy”. Gdyby tak się stało, to nie rozmawiałbym

z panami. W dobrym wariancie rąbałbym drzewa

na Syberii, a w złym – dostałbym czapę. Mimo że

to była druga połowa lat osiemdziesiątych, to „jakiś

kolega” Kriuczkow (szef wywiadu ZSRR – przyp. red.)

mógłby się zdenerwować. Najważniejsze dokumenty

przemyciłem do kraju w bagażu. Na lotnisku Szeremietiewo

celnik znalazł inne, mało ważne rzeczy, celowo

przeze mnie wyeksponowane, uznał to za swój

sukces, a tych najważniejszych nie znalazł, bo ukryłem

je starannie w poszyciu walizki tak, że i „prześwietlenie”

nie miało szans ich wychwycić. Tiażelnikowa

miałem okazję poznać na obozie studenckim litewskiego

Komsomołu w Druskiennikach w 1970 r., gdzie

byli ludzie z rosyjskiego Komsomołu, enerdowskiego

FDJ, naszego ZMS. Wypiliśmy sobie i pogadaliśmy po

duszam, szczerze, w cztery oczy. Był to bardzo inteligentny

człowiek, zmarł w sędziwym wieku 92 lat. Informacje

szły ode mnie na biurko gen. Pożogi, szefa

wywiadu i kontrwywiadu, od niego do gen. Kiszczaka,

a od Kiszczaka egzemplarz – ten sam, pojedynczy –

do Jaruzelskiego. „Tajne, specjalnego znaczenia”, spalić

po przeczytaniu.

Ciąg dalszy w kolejnym numerze „FpM”

 

 

 

Dekonspiracja, czyli zdrada

Dariusz Cychol, Krzysztof Lubczyński: Proces demaskacji

własnej agentury w tzw. raporcie Macierewicza

uczynił nasze służby niewiarygodnymi wśród

sojuszników i potencjalnej agentury. Czy jako oficer

wywiadu poczuł się pan zdradzony przez swój kraj?

Jak na to, co się z panem stało, reagowali prywatnie

znajomi z innych służb?

 

Tomasz Turowski: Po dekonspiracji mnie przez IPN

ze znacznym udziałem Cezarego Gmyza dziennikarza,

któremu „nadano sprawę”, mogłem się tak poczuć.

Władza miała na podorędziu masę frazesów o patriotyzmie,

ale nie przekuwała ich w fakty. Niestety, nie

mogę na ten temat wiele powiedzieć, bo w grę wchodzi

m.in. czynny oficer wywiadu. Jeśli chodzi o reakcje

znajomych, to wcale nie były prywatne, lecz jak najbardziej

oficjalne. Przywołam reakcję ambasadora Jamesa

Casona, byłego szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie

i starszego inspektora Departamentu Stanu USA,

po czym mera Coral Gables, jednego z najbogatszych

miast na Florydzie. Cason napisał: „Drogi Tomaszu, Ty

i Twój personel w ambasadzie w Hawanie byliście przyjaciółmi

dzielnych kubańskich dysydentów i członków

rodzącego się społeczeństwa obywatelskiego, a także

mojej misji, ściśle współpracując z Sekcją Interesów,

szukając wsparcia moralnego i logistycznego dla kubańskiej

opozycji w czasach, gdy tego typu działania

stanowiły osobiste ryzyko dla osób zaangażowanych”.

List kończy tak: „Żałuję, że w tym czasie nie było większej

liczby ambasadorów, którzy mieliby odwagę stanąć

za tym co słuszne”. I jeszcze fragment o postrzeganiu

Polski jako „bananowego” kraju: „Mam nadzieję,

że to rozstrzygnie sprawę. Pozdrowienia od Twojego

przyjaciela Jamesa Casona, ambasadora”.

W Moskwie ambasador Jerzy Bahr, który był też pracownikiem

innych służb, urządził mi wieczór pożegnalny,

co ówcześnie było dla niektórych „skandalem”.

Podczas tego wieczoru podszedł do mnie generał brygady

SWR (wywiadu rosyjskiego – przyp. red.), w którego

gestii znajdowały się kontakty z placówkami zagranicznymi

w Moskwie i powiedział mi na ucho: Słuszaj,

u nas tiepier niet raboty, patamu szto wsio sdiełali

twai. Na pożegnanie ofiarował mi lornetkę teatralną

w pięknym skórzanym etui mówiąc, że to po to, bym

umiał odróżnić przyjaciół od wrogów. Jeszcze jedno.

Przed tymi wydarzeniami, w listopadzie 2010 r., IPN

„pracował” nad moimi dokumentami w archiwum.

Przełożony z Agencji Wywiadu powiedział mi wówczas

„Tomek, grzebią wokół ciebie, najlepiej żebyś odszedł

ze służby”. Odpowiedziałem, że nie odejdę i „że jeśli

wy nie potraficie powstrzymać tych co grzebią, to

szkoda, że jestem w tej służbie”, ale jestem przywiązany

do niej i do swojego państwa. Niedługo potem,

11 listopada 2010 r., „spadły” cegły z 23 piętra, z dachu

domu mieszkalnego dyplomatów przy ambasadzie

w Moskwie, na auto, z którego wysiadałem. Jedna

przebiła dach wozu w miejscu, na którym przed

sekundą siedziałem, druga upadła około pół metra

ode mnie i kierowcy, który w tym incydencie również

ryzykował życie. Cegły spadły nie pionowo, ale tak

jakby je wyrzucono. Wiatru nie było. Stało się to na

terenie ambasady polskiej w Moskwie, a zdarzenie

potwierdził w oświadczeniu konsularnym, równoważnym

notarialnemu, mój kierowca. Do dziś nie wiem,

kto to zrobił, a dochodzenie w sprawie zakończono.

Ten mój kierowca pan Maciej Marszalec, który interesował

się sprawą, powiedział mi, że w wydziale gospodarczym

ambasady „zaginęły” dokumenty dotyczące

uszkodzenia mojego samochodu o rejestracji CD 2,

wskazującej, że porusza się nim osoba druga w hierarchii

placówki. Jako człowiek nie w ciemię bity, poszedł

do warsztatu, gdzie naprawiano to auto Volvo i wyciągnął

dokumenty dotyczące naprawy dachu. Ktoś nie

dopatrzył i nie udało się zniszczyć wszystkich śladów.

Oto jak może być potraktowany oficer wywiadu.

Na pytanie, kiedy możemy wyjść z niewiarygodności

w stosunku do naszych partnerów, nie potrafię odpowiedzieć,

bo zawsze ten kościotrup będzie nam wypadał

z szafy w czasie negocjacji. Odrobienie tego będzie

wymagało wielu lat pracy, pod warunkiem, o ile to

możliwe, depolityzacji wywiadu.

Magiczna Moskwa

Kiedy ostatnio był pan w Rosji?

W 2013 r. Jeśli mówimy o Rosji i Moskwie, musimy pamiętać,

że kompleks Polski wobec Rosji, ta polska choroba

na Rosję, ma to samo źródło, co obecny kompleks

Rosji jako upadającego mocarstwa także wobec Polski.

Pamiętajmy, że był czas, że Moskwa była niedaleko od

polskiej granicy. W 1610 r. Polacy idąc na Moskwę, palili

żywcem mnichów prawosławnych. Są tam na klasztorach

tablice z napisami, że to zrobili polscy najeźdźcy. Mój rosyjski

znajomy, osoba wpływowa, bliska prezydentowi,

powiedział, że ma Polakom za złe, iż w czasie tej wyprawy,

podczas oblężenia Kremla przez siły rosyjskie zżuli

z głodu oprawione w skórę woluminy z cennego zbioru

bibliotecznego. „Zeżarliście nam bibliotekę” – stwierdził.

Czy uważa pan Moskwę za magiczne miasto?

Tak, uważam Moskwę za miasto magiczne. Wolę je od

pięknego, ale zbudowanego pod linijkę, jednorodnego

Petersburga. Moskwa jest miastem eklektycznym,

gdzie widać, jak nakładały się warstwy historyczne od

najazdów Mongołów poczynając, gdzie widać piękne

domy stylizowane na drewniane rosyjskie imponujące

kamienice kupieckie, zbudowane przez bogaczy syberyjskich.

Jest anegdota o jednym z nich, który spotkał

się z carem Aleksandrem I. Imperator zaproponował

mu, że go wyzwoli i zrobi szlachcicem, na co ten odpowiedział,

że „chce być chłopem cara rasijskoj impierii”.

W luksusowych restauracjach moskiewskich w XIX w.

obok cen potraw i trunków była także cena luster, które

pijani kupcy rozbijali butelkami i kielichami. Taki to

był świat i coś z tej atmosfery w Rosji pozostało.

Kiedy widzę ten eklektyzm, to myślę, że powieść „Mistrz

i Małgorzata” Bułhakowa mogła powstać tylko tam. Bywałem

też w Pieriediełkinie, gdzie mieszkał Bułhakow.

Byli tacy, którzy uważali, że tego „pieprzonego mistyka”

z jego Wolandami i fantazjami trzeba skrócić o głowę

lub wysłać na Syberię. I wiecie kto go uratował i dał

mu pomieszkanie w oazie uprzywilejowanych pisarzy

pod Moskwą – Pieriediełkinie? Josif Wissarionowicz

Dżugaszwili, Stalin. Powiedział: „Nie ruszać tego człowieka”.

Może przypomniały mu się czasy seminaryjne,

kiedy uczył się na popa? Najcudowniejszą postacią w tej

powieści jest dla mnie Behemot, a najpiękniejsza scena

– idący z psem, w światłości przebaczenia ze strony

tego, którego skazał na ukrzyżowanie, Piłat.

KL: Mój ulubiony fragment to ten, w którym „Annuszka

już wylała olej”.

DC: A dla mnie sugestywny obraz Jerozolimy i Cezarei,

gdzie był pałac Piłata.

Czy nie powinno dojść do aktywizacji organizacji pozarządowych,

które by przekonały Polaków, że nie

Rosjanie, ale ich przywództwo jest złe i że warto korzystać

z kultury rosyjskiej?

Oczywiście, trzeba działać na poziomie bazy społecznej.

To jedyna szansa na racjonalne postrzeganie Rosji

i przekonywać, że kultury rosyjskiej nie da się wymazać

z dziedzictwa światowego.

Jak rozumieć słowa ukraińskiej literatki Oksany Zabużko,

która podczas spotkania autorskiego w Polsce

powiedziała, że to proza Dostojewskiego utorowała

drogę czołgom Putina?

Pani Zabużko ma się tak do Dostojewskiego, jak czołgi

Putina do XIX-wiecznych maszyn parowych. Na warszawskiej

Sadybie powstało kilka eleganckich willi

dla ukraińskich mafiosów i tylko czekać, jak Ukraińcy

w Polsce wysuną pierwsze żądania polityczne. Już były

demonstracje z hasłami, że polska pomoc dla Ukrainy

jest „niedostateczną rekompensatą za polską politykę

narodowościową na Zachodniej Ukrainie w II RP”.

Dziękujemy za rozmowę

Drogie Koleżanki i Koledzy. W końcu ub. roku ukazał się trzeci tom sensacyjnej trylogii Tomasza Turowskiego, z gatunku powieści szpiegowskiej i fikcji politycznej pt. ”Wzrok Cerbera”, do nabycia wyłącznie drogą zakupu elektronicznego, z dostawą pocztową  do kupującego:

www.sklep.tygodnikprzeglad.pl ,

gdzie można zakupić także poprzednie dwa tomy. Zachęcamy do lektury Was i osoby, którym zechcecie ją polecić.”

Tomasz Turowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Strona ZBFSOP w skrócie