Łowcy szpiegów – fragmenty, część I
Biuro „B” stanowiło tak zwany pion pomocniczy – z jego usług mogły korzystać wszystkie jednostki MSW, ale i MO. Oficerowie obserwacji, nazywanej potocznie „betką”, śledzili wszystkich – od członków opozycji, przez oficerów CIA, aż po złodziei i morderców. Nienormowany czas pracy, rozpadające się małżeństwa, alkoholizm. Jeden z funkcjonariuszy powiedział mi otwarcie: – W pewnym momencie musiałem zrezygnować z pracy. Do dziś regularnie chodzę na spotkania AA, właśnie dzięki „betce”.
Pracownicy „betki” ogromną ilość czasu spędzali, siedząc i patrząc się w jedno miejsce, więc największą „rozrywką”, a zarazem chyba najtrudniejszym elementem pracy funkcjonariuszy była obserwacja prowadzona w ruchu. O ile śledzenie podejrzanego, który zupełnie nie spodziewa się ogona (na przykład złodzieja przekonanego, że nie zostanie wykryty), nie nastręczało funkcjonariuszom wielkich kłopotów, o tyle prowadzenie obserwacji osób świadomych zainteresowania ze strony SB, a zwłaszcza oficerów CIA – nie było już takie łatwe.
W „B” istniała nieoficjalna hierarchia: wiadomo było, że najlepiej wykształceni, najzdolniejsi, najmniej podatni na popadanie w kłopoty i zarazem najpewniejsi politycznie funkcjonariusze trafiają do Wydziału II – zajmującego się obserwacją amerykańskich dyplomatów i osób podejrzanych o szpiegostwo na rzecz USA.
– Kojarzy pan ulicę Bagatela? Prowadzi od placu Unii Lubelskiej do Łazienek. Tam jest taki wielki plac, obok sklepu filatelistycznego. Tam mieli swoje tajne garaże i stamtąd wyjeżdżali śledzić amerykańskich szpiegów – twierdzi jeden z funkcjonariuszy Departamentu II.
Mimo że „betka” teoretycznie nie należała do kontrwywiadu, w praktyce niektóre jej wydziały, w tym przede wszystkim właśnie II, spełniały zasadniczą rolę w wykrywaniu działalności szpiegowskiej Zachodu.
– My mieliśmy z obserwacją szalenie bliski kontakt. Ja tam byłem co miesiąc, co dwa. Chodziło o to, że ci ludzie musieli mieć świadomość, że nie są „krawężnikami”. Chcieliśmy ich podbudowywać, chcieliśmy, żeby czuli się równoprawnymi uczestnikami tych działań kontrwywiadowczych – mówi pułkownik Twerd.
Aby porozmawiać o działaniach Biura „B”, poszedłem na granicę pomiędzy warszawskim Śródmieściem a Mokotowem, właśnie w okolice wspomnianego placu Unii Lubelskiej. Tu, w okolicy modnych kafejek mieszka wieloletni funkcjonariusz służb specjalnych PRL – pułkownik Leszek Guzik. Przez wiele lat był wicedyrektorem Biura „B”. Jego „dzieci” to wydziały zajmujące się podejrzanymi o szpiegostwo – przede wszystkim właśnie Wydział II. Stanowisko objął nie przez przypadek, a dlatego że w momencie otrzymania posady miał już ponad dwadzieścia lat doświadczenia w pracy w wywiadzie, gdzie także doszedł do stanowiska wicedyrektora. Uciekanie obserwacji, spotkania z agenturą, BPM, skrytki – wszystko to miał w małym palcu.
W Departamencie I znali go chyba wszyscy. Generał Czempiński, usłyszawszy, że poznałem Leszka Guzika, poprosił mnie o jego numer telefonu i wspominał: – Mnie do wywiadu przyjęto ledwo, ledwo, głosami trzy do dwóch. To właśnie jego głos przeważył. On miał za bardzo niezależne poglądy i przeniesiono go w pewnym momencie do Biura „B”. Tam znowu miał wysoką pozycję, bo znał robotę – przecież „B” miało śledzić oficerów obcego wywiadu. Ja wówczas pracowałem już w kontrwywiadzie i naczelnik wydziału amerykańskiego w Biurze „B” mówił do mnie tak: „Ja z panem pracuję, bo ma pan pełną aprobatę dyrektora Guzika. Cokolwiek pan powie – mamy to zrobić”.
Z Leszkiem Guzikiem po raz pierwszy rozmawiałem w lecie 2016 roku. Wysoki, szczupły i ubrany w modną koszulę w niczym nie przypominał typowego mężczyzny w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy podjąłem próbę namówienia go na rozmowę, akurat spieszył się na spotkanie spółdzielni. Poprosił o przyjście w innym dniu, przy czym jako kibic piłki nożnej sprawdził najpierw dokładnie kalendarz i wyznaczył spotkanie idealnie pomiędzy dwoma meczami.
Podczas rozmowy pytania były zbędne. Pułkownik Guzik sam zaczął opowiadać o sukcesach swojej jednostki: – Był taki szpieg, który został zdekonspirowany przez nas obok mleczarni tu na Mokotowie, przy ulicy Orkana. Na nazwisko miał Celegrat. Doszło do tego w ten sposób, że w okolicy często chodzili sobie na spacery pracownicy CIA. Nasza obserwacja ich śledziła, ale oni się orientowali, bo mieli specjalne radia przeznaczone do nasłuchiwania naszej komunikacji. Postanowiliśmy wówczas, że przestaniemy za nimi chodzić. Zamiast tego rozstawiliśmy na trasach tych spacerów niewidoczne dla nich posterunki, co zresztą sprawiło, że szybko zaczęli się denerwować, bo nikogo nie widzieli i nie słyszeli w radiu tego co zwykle. Niemniej jednak chodzili dalej. Pewnego dnia moi pracownicy zauważyli, że jeden z nich wyszedł na spacer i zachowuje się inaczej niż do tamtej pory. To normalna, ludzka reakcja – gdy człowiek ma coś do ukrycia, to zaczyna popełniać błędy. A inteligentny pracownik obserwacji potrafił to zauważyć. Poleciłem odtworzyć i sprawdzić dokładnie całą trasę, którą szedł. Okazało się, że pod drzewem zostawiono kamień – pojemnik.
Opisywana przez pułkownika Guzika akcja odbyła się w 1978 roku, była nietypowa i w pewnym sensie precedensowa – właśnie ze względu na zmianę zasad łączności i wykorzystanie ogromnej liczby punktów zakrytych. Na stosunkowo małym terenie wokół miejsca zamieszkania dyplomaty rozstawiono ich w pewnym momencie aż dwadzieścia. Mimo że dyplomata momentami znikał z pola widzenia funkcjonariuszy i wchodził w martwe strefy, udawało się z dużym prawdopodobieństwem odtworzyć trasę spaceru szpiega. Była jednocześnie pewność, że Amerykaninowi wydaje się, że jest sam i nie ma przeciwwskazań do wykonania zadania. Oficer CIA próbował oczywiście obserwować otoczenie w poszukiwaniu sygnałów świadczących o obecności Polaków, ale było już za późno, teren był zabezpieczony. W efekcie odnaleziono kontener i zatrzymano Zenona Celegrata, który przyszedł go odebrać i wpadł w zasadzkę.
Pułkownik Twerd wspomina okres oczekiwania na szpiega: – To była taka krótka, mała uliczka. Mieliśmy ją zabezpieczoną z obu stron. Jedynym problemem było to, że przez mur, za którym znajdowała się mleczarnia, ktoś przerzucał co jakiś czas bańki z mlekiem. To była zwykła kradzież, ale my oczywiście nie mogliśmy nawet zareagować. Dopiero po zatrzymaniu Celegrata MO się tym zajęła.
Działalności szpiegowskiej Zenona Celegrata może nigdy by nie wykryto, gdyby Amerykanin położył kontener w obszarze nieobstawionym przez Biuro „B”, a całą operację poprzedził bardzo długim spacerem mającym na celu wykrycie ewentualnej obserwacji. Takie przechadzki w nomenklaturze służb specjalnych nazywane są trasami sprawdzeniowymi. Są stosowane przez wywiady całego świata – nie inaczej było w przypadku CIA. Amerykańscy oficerowie znaczną część czasu poświęcali na ich opracowywanie – zwłaszcza że nie odbywały się one jedynie w celu sprawdzenia otoczenia przed wykonaniem konkretnego zadania. Miały też posłużyć na przyszłość – przejście pozwalało na zyskanie doświadczenia, rozpoznanie zwyczajów i metod obserwacji stosowanych przez polskie służby oraz wyszukanie skutecznych sposobów na jej uniknięcie. Specjalistą w tym był właśnie pułkownik Leszek Guzik, który opowiedział mi ze szczegółami, jak to wyglądało.
Jednym z pierwszych kroków przy opracowywaniu trasy było znalezienie legendy, czyli usprawiedliwienia dla jej przejścia. Pretekstem mogło być wszystko – przyjęcie u znajomego z ambasady, spacer z żoną po parku, zwiedzanie pałacu w Wilanowie. Typowe dla oficerów CIA było posiadanie hobby – nie przez przypadek takiego, które wymagało opuszczenia miejsca zamieszkania. Kontrwywiad nie był specjalnie zaskoczony faktem, iż kolejni i kolejni pracownicy ambasady USA okazywali się „miłośnikami przyrody” szukającymi ucieczki od zgiełku miasta pomiędzy drzewami Lasu Kabackiego. A to, że przy okazji „wypadał” im z kieszeni kontener dla Leszka Chrósta, to już inna sprawa. Niezależnie od tego, czy usprawiedliwienie dla przejścia jakiejś trasy było banalne, czy nie – jakieś musiało być. Legendy zazwyczaj zakładały nie tylko udanie się w określone miejsce, ale też wykonanie konkretnej czynności dodatkowo uwiarygodniającej cel spaceru. Tak więc jeśli oficer CIA przejechał pół miasta i wszedł do cukierni, powinien wyjść z niej z makowcem w ręku. Jeśli wszedł do kina – powinien obejrzeć film albo przynajmniej kupić bilety na inny dzień.