Łowcy Szpiegów – fragmenty, część II
Oto historia najtajniejszego z tajnych wydziałów – Wydziału IX Departamentu II. Tak tajnego, że miał osobne wejście do gmachu MSW, a pod koniec nawet własny budynek chroniony dla niepoznaki przez przebierańców w mundurach Straży Przemysłowej. Tak tajnego, że o jego działalności nie wiedzieli nawet niektórzy naczelnicy w Departamencie II, a już tym bardziej nie mieli o nim pojęcia nawet najważniejsi ludzie w pozostałych pionach. To historia komórki, dzięki której kontrwywiad dostarczał więcej informacji wywiadowczych niż wywiad. Komórki, której pracownicy pod osłoną nocy wchodzili regularnie nawet do najlepiej zabezpieczonych pomieszczeń w placówkach amerykańskich. I rzeczywiście również w latach osiemdziesiątych. Wtedy nawet najintensywniej.
Ten rozdział nie powstałby, gdyby nie dwaj mężczyźni – są kolegami, razem pracowali w Wydziale IX. Będę ich nazywać „Inżynier” oraz „Turysta”. Pierwszemu nadałem pseudonim ze względu na jego wykształcenie, drugiemu ze względu na to, że nie miałem innego pomysłu, a na spotkania ze mną zawsze przynosił plecak.
Pierwszym, z którym udało mi się porozmawiać, był „Inżynier”. Jego nazwisko wytypowałem w wyniku długich poszukiwań. Gdy go odnalazłem i poprosiłem o rozmowę, naturalnie odmówił. Spodziewałem się tego – byłem przygotowany na negocjacje. Ze wszystkich, które prowadziłem podczas pracy nad książką, te były najtrudniejsze. W końcu, po paru tygodniach, spotkał się ze mną.
Z „Turystą” było już łatwiej, bo jego numer telefonu podał mi „Inżynier”. Gdy zadzwoniłem, wiedział dokładnie, kim jestem. Kolega go uprzedził – powiedział zapewne, że już i tak wiem o „dziewiątce”.
Obaj mężczyźni urodzili się w latach czterdziestych. Jeden z nich nadal jest aktywny zawodowo, ale już nie w służbach specjalnych. Drugi jest na emeryturze, ma problemy ze zdrowiem tak jak inni koledzy z wydziału.
„Inżynier” jak to inżynier – wyciąga kartki, rozrysowuje i prezentuje na rozmaitych przedmiotach leżących wokół. „Turysta” też ma wykształcenie techniczne, operuje skomplikowanymi pojęciami, cierpliwie wyjaśnia, ale nic nie rysuje. Obaj mają ogromną wiedzę z nauk ścisłych.
– Przyszedłem do pracy w MSW w latach siedemdziesiątych – opowiada „Inżynier”. – Od razu przyjęto mnie do tego wydziału, który pana interesuje. Chociaż, gdy pierwszego dnia przyprowadzono mnie do mojego szefa, ten najpierw kazał mnie zaprowadzić na szkolenie do techniki, czyli do „T”. Uczyłem się tam otwierać różne zamki, oglądałem mechanizmy, czytałem. Przykładałem się. Miałem dobre przygotowanie teoretyczne, bo jestem konstruktorem mechanizmów drobnych, precyzyjnych. Na studiach projektowałem nawet mechanizmy zegarowe, rejestratory zegarowe, dorywczo pracowałem nad zegarkami na rękę. Po pół roku szkolenia w „T” tamtejsi przełożeni powiedzieli mi, że chętnie by mnie widzieli u siebie na stałe, ale ja chciałem pójść do „dziewiątki”. Zupełnie nie wiedziałem, czym się ten wydział zajmuje, ale czułem, że skoro do „T” wysłali mnie tylko jak do przedszkola, to tam musi chodzić o jakieś poważniejsze sprawy. No więc poszedłem. Przydzielono mnie do pracy z dwoma starszymi kolegami, którym zostało już tylko kilka lat do emerytury. Oni zostali przyjęci do służby zaraz po wojnie, uczyli się od lwowskich złodziei, którzy za zmniejszone wyroki przekazywali narzędzia i pokazywali, jak się otwiera różne typy zamków.
Pamiętam moje pierwsze samodzielne zadanie. Trzeba było pomóc „bratnim służbom” – Bułgarom. Prosili nas, żeby wejść do ich domu kultury, czy czegoś w tym rodzaju, tu w Warszawie. Tam był sejf, trzeba było go otworzyć, sfotografować to, co jest w środku, wywołać i przekazać Bułgarowi, który przyjechał w związku z tą sprawą. No to pojechałem, stała tam stara kasa, otworzyłem ją. Okazało się, że w środku jest jakaś kontrabanda. Bułgar się nawet z tego ucieszył, bo przyłapał kierownika na nielegalnym handlu. W podzięce dał mi koniak.
– Ja pracowałem już trochę w MSW, gdy zostałem skierowany do „dziewiątki” – opowiada „Turysta”. – Generał *** (tu podaje nazwisko) mnie wybrał. Znałem się na mechanice, pewnie ktoś mnie zarekomendował. Spełniałem jeszcze jeden warunek – miałem ustabilizowaną sytuację rodzinną. Do pracy w tym wydziale, z takim promieniowaniem najczęściej przyjmowali ludzi, którzy mieli już dzieci. Początkowo nikt mi nie powiedział, czym zajmuje się wydział. Dostałem przeniesienie i tyle, nie było dyskusji. Byłem zaskoczony, gdy w końcu się dowiedziałem. Grupka wtajemniczonych w to ludzi była malutka, a osób przy tym tak naprawdę pracujących jeszcze mniejsza. Na Rakowieckiej mieliśmy osobne wejście, żeby nie rzucać się w oczy innym pracownikom, a potem wyprowadzili nasz wydział poza gmach ministerstwa. Dostaliśmy na Mokotowie teren, po którym tylko nam wolno było chodzić, osobny budynek, wszystko co trzeba, aby w spokoju robić to, co robiliśmy. Rosjanie nazywali to tajnym przenikaniem. My – tajnymi wejściami do placówek. Obok tego zajmowaliśmy się jeszcze otwieraniem poczty dyplomatycznej. To były nasze dwa główne zajęcia.
Funkcjonariusze Wydziału IX, wchodząc do placówki dyplomatycznej, byli zdani tylko i wyłącznie na siebie. Jeśli zostaliby tam złapani, nikt z MSZ ani tym bardziej z MSW by się o nich nie upomniał. Funkcjonariuszom nie wolno było brać ze sobą dokumentów. Nikt by się do nich nie przyznał. Pewnego razu Węgrzy, również prowadzący penetracje placówek (jednak nie ma pewności, czy z użyciem tych samych metod) poinformowali Polaków, że zdarzyła się wpadka. Jej dokładne okoliczności nie były znane z prostej przyczyny – funkcjonariusze, którzy weszli do placówki, po prostu nigdy z niej nie wyszli. Według samych Węgrów zostali zabici, a ciała spalono w kotle.
Funkcjonariuszy Wydziału IX nikt nigdy nie złapał za rękę, a lista placówek, do których wchodzili, jest naprawdę długa. Ambasady, konsulaty – wśród nich między innymi konsulat amerykański w Krakowie.
Najważniejszym miejscem w placówce dyplomatycznej był punkt szyfrowy. Miejsce to było rodzajem pomieszczenia w pomieszczeniu. Powstawało w ten sposób, że wewnątrz istniejącego już pokoju stawiano drugą, żelbetową ścianę lub budowano osobną, stojącą na nóżkach „klatkę”. Nie będzie przesadą, jeśli punkt szyfrowy nazwiemy jednym wielkim sejfem lub bunkrem. Wszystko chronione przez pancerne drzwi z zamkiem szyfrowym, kod ustawiany oczywiście przy użyciu pokrętła. To nie wszystko. Żeby w ogóle dostać się przed takie drzwi, trzeba było pokonać niezliczoną ilość zabezpieczeń – inne drzwi, kraty i systemy alarmowe. No i wartownicy. Z nimi bywało różnie. W Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie ochrony było zbyt dużo, więc Wydział IX szczególnie upodobał sobie konsulat USA w Krakowie. Różne kraje miały różne procedury, których zresztą często nie przestrzegano. Niektórzy wartownicy siedzieli w złym miejscu, inni lubili spać albo pić, a jeszcze inni dostawali od Polaków drugą pensję. Budynków pilnowali niejednokrotnie Polacy współpracujący z Wydziałem IX. Wśród nich byli funkcjonariusze Batalionu Specjalnego MO – komórki odpowiedzialnej za ochronę placówek. Nie mieli pojęcia, w czym dokładnie biorą udział. Myśleli, że chodzi o rozpracowanie pracowników ambasady. Z nimi już w ogóle nie było żadnego problemu, bo z definicji mieli blisko współpracować z SB. Dostarczali niezbędnych informacji na temat tego, co dzieje się w placówce: kto do niej przychodzi, kto nie przychodzi, kto pije, kto nie. Na czas akcji trzeba się było ich jednak pozbyć. Mimo że byli „swoi”, nie można było dopuścić do sytuacji, w której zorientowaliby się, że są prowadzone akcje penetracyjne.
Opowiada „Inżynier”: – Było to bardzo proste. Pisało się notatkę do Biura „B”, że potrzebujemy kluczy do budki numer dziesięć i że w konkretnych godzinach ma w niej nikogo nie być. No i o tej godzinie podjeżdżało auto z przełożonym takiego wartownika, dostawał polecenie, że ma wsiadać, i odjeżdżali. Sekundę później zza rogu wychodził nasz człowiek w mundurze Batalionu. Pożyczali nam takie koledzy z Biura „B”. Zdarzało się, że miały nieaktualne oznakowania, ale nikt na to w nocy nie zwróciłby uwagi. Facet klucze miał już w ręku, wchodził do środka i po kłopocie.
Niektóre bogate kraje ochronę fizyczną traktowały w ogóle jako sprawę drugorzędną. Po co komu dziesięciu wartowników, jeśli do punktu szyfrowego prowadzi labirynt najwyższej klasy zabezpieczeń – wspomnianych wcześniej drzwi, krat, alarmów? No a na końcu drzwi pancerne, a za nimi jeszcze sejfy najwyższej klasy. Stosowano różne zamki szyfrowe, w tym nietypowe – tak zwane wciskowe. „Dziewiątka” ze wszystkim sobie jednak radziła.
„Inżynier” dokładnie pamięta drzwi, z którymi musiał się zmagać w jednej z placówek. Wykonane były przez firmę Mosler. Słynęła ona z tego, że gdy na Hiroszimę zrzucono bombę, jedyne, co pozostało po jednym z banków, to fasada i skarbiec z drzwiami Moslera.
Przygotowanie pierwszego wejścia do danej placówki było poprzedzone dokładnym, czasem wielomiesięcznym, a nawet wieloletnim rozeznaniem. Informacji na temat budynku dostarczali tajni współpracownicy rekrutujący się zazwyczaj z polskiego personelu. Aby dokładniej się rozejrzeć, czasem wysyłano do budynku jednego z funkcjonariuszy Wydziału IX.
„Inżynier” wspomina: – Pamiętam, jak kiedyś wszedłem do obiektu jako hydraulik. Razem z facetem, który był autentycznym hydraulikiem odkręcaliśmy każdy kaloryfer, sprawdzaliśmy, płukaliśmy, przykręcaliśmy. Cały czas patrzył nam na ręce oficer bezpieczeństwa placówki. Jak musiał iść do łazienki – najpierw wołał swojego kolegę. Ja niepostrzeżenie rozglądałem się, jakie mają alarmy, jakie są inne zabezpieczenia. Zauważyłem, że jest jeden otwór, przez który można przecisnąć się do środka, tyle że był wielkości gołębnika. No ale dobre i to. Pewnej nocy udało nam się zejść z dachu po drabince sznurowej, ja wlazłem przez ten otwór pierwszy, za mną kolega, no i zaczęliśmy pracować nad zamkami tam od środka. Do innej placówki wchodziliśmy przez spreparowaną przez nas kratę. Trzeba było w odpowiednich miejscach poskrobać, odkręcić śrubki, wyjąć ją, a gdy wychodziliśmy, doprowadzić wszystko do porządku. Mieliśmy ze sobą wszystko co trzeba, nawet farby.
Zanim funkcjonariuszom udało się dotrzeć do drzwi do punktu szyfrowego i sejfów, musieli jeszcze otworzyć wiele innych, mniej skomplikowanych drzwi. To jednak zabierało im cenne minuty. W budynku mogli spędzić maksymalnie kilka godzin. Wchodzili zazwyczaj około północy, a o godzinie czwartej–piątej musieli już wyjść. Aby zaoszczędzić jak najwięcej czasu, starali się więc zdobywać duplikaty kluczy do podstawowych drzwi i kłódek na kratach napotykanych po drodze. Często udawało się to, choćby dzięki tajnym współpracownikom wśród polskiego personelu placówki.
„Inżynier” opowiada: – W wielu obiektach były te same zamki przez dłuższy czas. Ale na przykład u *** (wymienia kraj europejski) zakładali, że ktoś w ciągu roku na pewno sprzeda komuś ten klucz i że obce służby zrobią duplikat. Dlatego co dwanaście miesięcy zamki wymontowywali, ale ich nie wyrzucali, tylko mieszali i rozsyłali po świecie do różnych placówek. Nikt nie chce marnować pieniędzy.
Do placówek wchodzono etapami. „Turysta” pamięta, że w jednym z obiektów zjawiał się z kolegami noc w noc przez dwa tygodnie. W pewnym sensie była to syzyfowa praca, bo jeśli w czasie jednej wizyty mężczyźni pokonali nawet trzy z dwudziestu zabezpieczeń, do których nie mieli kluczy, to wychodząc, i tak musieli wszystko pozamykać. Następnym razem zaczynali od początku. Ale w gruncie rzeczy miało to sens – za każdym razem szło im to szybciej, po jakimś czasie znali na pamięć słabe strony zamków. Wiedzieli, jakie narzędzia przynieść, gdzie podważyć, gdzie nacisnąć. W końcu zderzali się jednak ze ścianą – dosłownie i w przenośni. O żadnej kopii klucza nie było już mowy, bo nie było tam nawet zamka na klucz. Punkt szyfrowy. Pancerne drzwi. Tu zaczynała się cała zabawa.
Moi rozmówcy nie ukrywają, że polskie służby przejęły metody otwierania zamków szyfrowych od służb ZSRR. Obaj spotykali się z oficerami KGB, a „Turysta” był nawet w Moskwie. Rosjanom bez wątpienia zależało na tym, aby Polacy byli w stanie penetrować najważniejsze zachodnie placówki, bo im także przynosiło to korzyści.
Metody przejęte od KGB były bardzo skuteczne, ale jak już wiemy – bardzo szkodliwe.
– Rozważaliśmy przeróżne sposoby ustalania szyfru. Były urządzenia do robienia otworów, wzierniki, cuda najrozmaitsze. Ale zawsze okazywało się, że promieniowanie jest najlepsze – mówi „Turysta”.
Cała operacja polegała na obejrzeniu mechanizmu zamka szyfrowego, co było możliwe dzięki izotopom. Nic nie dałoby tu użycie szpitalnego aparatu rentgenowskiego. Moc potrzebna do prześwietlenia kości jest niczym w porównaniu z dawką, którą trzeba było zaserwować kasie pancernej. Należało więc przyjść i po prostu wyjąć z pojemnika źródło. I to nie na sekundę, tylko na parę godzin.
Kobalt-60 i iryd-192: oto dwa izotopy używane przez Wydział IX. Ten pierwszy jest bardziej znany, przede wszystkim ze względu na zastosowanie w medycynie. Początkowo izotopy dostarczali Rosjanie, oczywiście nie za darmo. Z czasem Wydział IX zorientował się, że finansowo lepszym rozwiązaniem będzie korzystanie z polskich źródeł, przynajmniej częściowo.
– Zaczęliśmy kupować kobalt z reaktora „Ewa”, a jednocześnie coś tam od Rosjan, żeby się nie pokapowali – wspomina „Inżynier”.
W piwnicy gmachu na Rakowieckiej Wydział IX miał specjalne pomieszczenie, w którym trzymano izotopy.
Opowiada „Inżynier”: – Mieliśmy kocioł do transportu, z materiałem chłonnym, zamykany na specjalny kołek. Ważyło to wszystko jakieś 200–300 kilogramów, ale to nadal nie zatrzymywało całkowicie promieniowania. Dlatego nysa i żuk, którymi to woziliśmy, wyposażone były w płytę ołowianą za plecami kierowcy. W zależności od tego, do jakiego miasta jechaliśmy, zakładaliśmy odpowiednie tablice: Warszawa, Kraków, Poznań. Trzeba było jechać bardzo powoli. Wyobraża sobie pan, co by się stało, gdyby tak ciężki kocioł się urwał i przeleciał przez całe auto? Była podstawowa zasada – tym samochodem jechała tylko i wyłącznie jedna osoba. Chodziło o to, żeby jak najmniej ludzi dostawało w plecy promieniowanie. To było takie maleństwo, wyglądało jak grafit z ołówka o długości 6 milimetrów, a tak waliło! Do prowadzenia samochodu ze źródłem wyznaczani byli często koledzy, którzy bezpośrednio w budynku placówki nie pracowali. My jechaliśmy w drugim aucie. Co parę godzin zmieniało się kierowcę, trzeba było to dokładnie wyliczyć. My dostawaliśmy już wystarczająco dużo promieniowania w nocy. W Krakowie nocowaliśmy często w hotelu Cracovia. Samochody odstawialiśmy na normalny parking, wszystko było umówione. Rozpakowywaliśmy się, a potem jechaliśmy zazwyczaj na lokalną komendę na naradę.
Opowiada „Turysta”: – Zarówno w Warszawie, jak i w innych miastach mieliśmy wyznaczoną grupę ludzi z Biura „B”, która zabezpieczała nasze działania. W Krakowie mieliśmy do tego wręcz stałą ekipę. Jak ktoś akurat był na urlopie, to go ściągali. Chodziło o to, żeby to byli najlepsi i cały czas ci sami ludzie, żeby jak najmniej osób w to wtajemniczać. Ale otwarcie i tak nie mówiło się im, o co chodzi. Wiedzieli, że muszą pilnować konkretnych dyplomatów, dać od razu sygnał, gdyby któryś ruszył się z domu. W pobliżu placówki stał jeden samochód grupy interwencyjnej, oni widzieli najwięcej i pilnowali, żeby nikt się nie zainteresował, co tam robimy.
Funkcjonariusze po wejściu do budynku i podejściu do drzwi punktu szyfrowego przechodzili do zasadniczego etapu tajnego wejścia. Izotop włożony w proste narzędzie pozwalające precyzyjniej nakierować wiązkę musiał się znaleźć po jednej stronie drzwi, a promieniowanie, które przedostało się przez zamek, „wyłapane” na kliszy lub specjalnej sondzie po drugiej stronie. Tylko jak postawić coś po drugiej stronie zamkniętych, pancernych drzwi? Otóż można było umieścić źródło w jeszcze kolejnym pomieszczeniu, do którego funkcjonariusze mieli dostęp. Problem tylko w tym, że punktów szyfrowych nie projektowali przypadkowi ludzie. Zachodnie służby zdawały sobie doskonale sprawę z możliwości prześwietlenia zamka. W specyfikacji zamków, nawet najwyższej klasy, widniał zapis, że jest to teoretycznie wykonalne. Jednocześnie zaznaczono, że zamki są niezwykle odporne i prześwietlenie ich musiałoby zająć bardzo dużo czasu. Nie sądzono, że ktoś przyniesie tak mocne źródło (a zarazem tak szkodliwe dla zdrowia), że uzyska w ciągu jednej nocy wystarczająco wyraźne zdjęcie mechanizmu. Kto przyniesie izotop, który będzie można umieścić w budynku naprzeciwko, a promieniowanie przeleci przez ścianę, ulicę, mur budynku, ścianę punktu szyfrowego i drzwi pancerne, a na końcu nadal będzie miało jeszcze wystarczającą moc?
– Proszę pana, my to nazywaliśmy „bombą”. Jak Rosjanie przywieźli to do nas, to chyba w Szwecji dało się to wykryć – mówi „Inżynier”.
W zależności od konstrukcji budynku izotop można było też umieścić w innym miejscu, bliżej. We wspomnianym wyżej budynku akurat nie było odpowiedniego miejsca, stąd potrzebowano aż tak mocnego źródła, umieszczonego daleko. W przypadku samej kasy pancernej, przed którą funkcjonariusze stawali już po wejściu do punktu szyfrowego, sytuacja mogła (ale nie musiała) wyglądać inaczej. Umiejscowienie źródła na zewnątrz też wchodziło co prawda w grę, ale istniały jeszcze inne opcje. Pierwszą było zawieszenie go za kasą, pod warunkiem że nie była ona przymocowana na stałe, a zdarzały się takie sytuacje. Wynikało to z prostej przyczyny – ważyły one tyle, ile ważyły.
Opowiada „Inżynier”: – Taka szafa to kawał żelastwa. Pamiętam, że byłem kiedyś w obiekcie z moim szefem, generałem ***. Mieliśmy ze sobą pożyczone to najsilniejsze źródło, jakie kiedykolwiek przywieźli Ruscy tu do Polski. Powiesiłem tę bombę, stanąłem przed (po drugiej stronie szafy – przyp. red.) z radiometrem i mierzę. Generał stoi z drugiej strony, zerka na mnie i mówi: „Niech pan stanie tu ze mną, przecież tak panu bije po jajach, że pan już na pewno więcej dzieci nie będzie miał”. Spojrzałem na niego i mówię: „Szefie, bije to tam u pana właśnie”.
Kasy pancerne są bardzo ciężkie, ale nie tylko to decydowało o tym, że czasem nie były one zakotwione. Przede wszystkim wynikało to z faktu, iż nie podejrzewano, że ktoś zdoła w ogóle dostać się do pomieszczenia, w którym stoi kasa. To ułatwiało pracę funkcjonariuszom „dziewiątki” – za pomocą specjalnych narzędzi udawało się sejf przesunąć albo chociaż przechylić. Można też więc było umieścić izotop przed zamkiem, a za przesuniętą szafą ustawić kliszę. Jeśli szafa była zakotwiona, izotop mocowano poza punktem szyfrowym.
Najbardziej „kosmiczny” wariant mocowania izotopu opisał mi „Turysta”. Okazuje się, że jeśli istniał w kasie jakiś otwór, a tak bywało, to można było umieścić go także wewnątrz, za zamkiem. W tym celu po wyjęciu z pojemnika nakręcano go za pomocą kombinerek na odpowiedni przyrząd (pręt), dzięki któremu można było ulokować izotop we właściwym.
Z jednej strony mamy więc źródło promieniowania. Co z drugiej? Porozmawiajmy najpierw o metodzie „klasycznej”, czyli kasecie z kliszą. Rosjanie używali najczęściej błon sprzedawanych przez znaną niemiecką firmę AGFA i takie też rekomendowali Polakom. Ze względu na to, że były one bardzo drogie, Polacy testowali też klisze produkcji polskiej (FOTON) i amerykańskiej (ILFORD). Porównać różne ich typy można było dość łatwo – do kasety wkładało się kilka klisz i sprawdzało, na której rezultat jest zadowalający. Izotop promieniował i pozostawało tylko czekać. Zajmowało to zazwyczaj trzy–cztery godziny.
Metoda z kliszą była o tyle komfortowa, że pozwalała funkcjonariuszom na chociaż minimalne oddalenie się od źródła promieniowania – mogli czekać na naświetlenie w innym pomieszczeniu. Nie chroniło ich to stuprocentowo, ale liczył się każdy metr. Nie wychodzono na zewnątrz budynku, ponieważ funkcjonariusze zawsze musieli być gotowi na ewentualną ewakuację wraz ze sprzętem. Po tym, jak wchodzili do budynku, drzwi zamykane były od środka. Tak więc wychodzili z niego dopiero po skończonej pracy.
Po odczekaniu odpowiedniej ilości czasu w rękach miało się negatyw. Można było teoretycznie wrócić innej nocy, ale po upewnieniu się, że jest jeszcze na to czas, wywoływano go na miejscu. W budynku placówki w ciągu jednej nocy trzeba było zorganizować ciemnię.
– Przynosiłem ze sobą wszystko, co trzeba. Miałem kuwety, rozkładałem sobie kawałek zabezpieczonego płótna, żeby mi odczynniki niczego nie poplamiły. No i bibuła filtracyjna pod spód, wywoływacz, utrwalacz, wszystko oczywiście po ciemku – wspomina „Inżynier”.
Zamki szyfrowe kojarzą się z odległymi czasami, ale wykorzystywane są do dziś. Zasadnicze części typowego mechanizmu to znajdujące się wewnątrz tarcze (w dobrych zamkach zazwyczaj trzy lub cztery) oraz widoczne dla nas pokrętło, za pomocą którego wprawiamy je w ruch. Tarcze mają wycięcia i obroty wykonujemy po to, aby znalazły się w jednej linii. Wtedy w powstałą szczelinę wpada element niezbędny do otwarcia zamka. Jak łatwo się domyślić, funkcjonariusze, poddając analizie zdjęcie wnętrza zamka, byli w stanie określić, jakie obroty należy wykonać, aby uzyskać pożądany efekt.
W pewnym momencie pojawił się problem – coraz więcej konstruktorów najwyższej jakości zamków zaczęło dodatkowo zabezpieczać swoje produkty przed prześwietleniem. W tym celu stosowano w zamkach grube płytki ołowiane lub kasety wypełnione śrutem. Potem zrobiło się jeszcze trudniej, bo konstruktorzy wpadli na rewelacyjny i w sumie bardzo prosty pomysł – postanowili zastosować w mechanizmie tarcze z plastiku. Prześwietlać można sobie więc było do woli, a na zdjęciu widać było niewiele albo nic. Z tym problemem poradzono sobie dzięki drugiej metodzie wychwytywania wiązki.
Opowiada „Turysta”: – Zamiast kliszy stosowaliśmy komory jonizacyjne i sondy scyntylacyjne. Trzeba było zliczać impulsy. Do tarcz plastikowych najlepiej było użyć miękkiego promieniowania i do tego przydatny był iryd. Kobalt miał za dużą przenikliwość i opór, który stawiały te tarcze, był dla niego po prostu znikomy.
Odpowiednio dostosowane do warunków wspomniane urządzenia służyły do precyzyjnego wykrycia i zmierzenia promieniowania.
Opowiada „Inżynier”: – Pamiętam, jak Rosjanie ze sobą to wszystko przywieźli. To był komputer, miał taki ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Całość była tak duża, że trzeba było w dwie osoby to nieść. Tam były takie małe okienka, w nich wyświetlały się liczby, duże liczby. Cały czas się zmieniały i trzeba było je wychwytywać.
Co dawały pomiary za pomocą tego typu urządzeń? Przecież efektem nie było zdjęcie zamka tak jak w pierwszej metodzie. Jak interpretować uzyskane liczby? Aby badanie przyniosło skutek, trzeba było kręcić zamkiem. Tym razem funkcjonariusz musiał po prostu stać „na linii strzału” i obracać tarcze. Po co? Jak wspominałem wcześniej, tarcze mają wycięcia. Gdy tarcza stała na przeszkodzie promieniowaniu, pomiar był słabszy. Gdy w końcu natrafiano na położenie, w którym wiązka przechodziła swobodnie przez wycięcie – odczyt na precyzyjnym urządzeniu szybko się zmieniał. „Turysta” podkreśla, że sondy można było nawet umieszczać na zewnętrznej ścianie budynku.
Badanie zajmowało dużo czasu, ale pozwalało na znaczne zawężenie poszukiwań odpowiedniej kombinacji potrzebnej do otwarcia zamka.
Opowiada „Inżynier”: – Przyjeżdżał do nas facet z KGB, najlepszy specjalista w całym Układzie Warszawskim. Sztywniak taki, że hej. Pamiętam, że jak inni pili przy posiłkach, on siedział naburmuszony i tylko woda i kawa, woda i kawa. Pewnego razu w środku nocy stoję z nim przed zamkiem w placówce, mam przed sobą listę możliwych szyfrów, które żeśmy sobie wypisali. To była cała litania i lecieliśmy po kolei, mnóstwo czasu to zajęło. Doszliśmy do ostatniego, ten facet kręci i klapa, nic z tego. Na nas tam czeka tyle osób zabezpieczających całą akcję, wszyscy mają nadzieję, że już po wszystkim i kolejnej nocy nie trzeba będzie przychodzić, a tu nic z tego. Ten Rusek każe mi już powiedzieć przez radio, że się nie udało, ale ja na to: „chwila, chwila”. Z kieszeni wyjmuję karteczkę, mam na niej szyfr, który wytypowałem. Jak robiliśmy analizę, to mi się wydawało, że właśnie taki powinien być, więc go sobie zapisałem. Dyktuję mu, kręci i trach. Otwarte! Proszę pana, ten facet, taki niesamowity sztywniak, podskoczył do góry i mnie wycałował. Potem za każdym razem, jak mieliśmy z KGB wspólne akcje, to oni mówili, że chcą, żebym ja był obecny.
Pierwszy kolega moich rozmówców zmarł na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. „Turysta” długo próbuje sobie przypomnieć, kiedy dokładnie, ale gubi się, nie żyje już tylu funkcjonariuszy Wydziału IX.
Ważne fakty na temat tego mężczyzny podaje mi „Inżynier”: – W wydziale stosowaliśmy oczywiście dozymetry (urządzenia do pomiaru promieniowania – przyp. red.), sprowadziłem bardzo dobrej jakości z Holandii. Przyczepiało się je za pomocą gumki: jeden na głowę, drugi na serce, trzeci gdzieś niżej. Po wszystkim trzeba było wpisać, że Kowalski pracował tyle to a tyle czasu, numer dozymetru, otrzymana dawka promieniowania. Mieliśmy ustalony limit. Któregoś razu, gdy byliśmy w obiekcie trzy noce z rzędu, okazało się, że jeden z kolegów przekroczył limit, więc mówię do niego: „Chłopie, ty zostaniesz w hotelu tej nocy, wyśpisz się, porobisz sobie, co tam chcesz, jeszcze lepiej dla ciebie”. A on się zdenerwował i mówi, że ja to specjalnie robię, żeby premii nie dostał. Zaproponowałem, że jak się okaże, że ja dostaję premię, a on nie, oddaję mu albo przynajmniej po połowie się dzielimy. Ale był uparty. To właśnie on zmarł pierwszy.
„Inżynier” jest zdrowy i mimo wszystko nie chce śmiertelnych chorób kolegów wiązać od razu z promieniowaniem. „Turyście” nie są obce oddziały onkologiczne, orientuje się też w chorobach kolegów. Oczywiście dopuszcza możliwość, że to zbieg okoliczności, ale statystyki są druzgocące. Jak mówi – odsetek zachorowań nie jest znaczny, a bardzo znaczny.
– Widziałem ten program, w którym Siemiątkowski mówił o białaczce. Ale wśród kolegów były nowotwory różnych narządów, mógłbym wymieniać bardzo, bardzo długo. Każdy zdawał sobie sprawę z tego zagrożenia. Mieliśmy nawet naszego lekarza. Co kwartał były wykonywane badania pod kątem promieniowania. Zdarzało się, że lekarz interweniował, ktoś musiał zrobić sobie przerwę. Raz mój kolega miał problemy ze wzrokiem, bo na promieniowanie wyjątkowo mocno narażone były oczy. Czasem czułem po akcji dziwne mrowienie w nogach. Trudno jednak było wprowadzić sensowną rotację pracowników, bo było nas za mało. Ja do niektórych obiektów jeździłem dwa razy w tygodniu. Jak panu robią zdjęcie rentgenowskie w szpitalu, to wkłada pan kamizelkę. Ale my mieliśmy do czynienia z wysokoenergetycznym promieniowaniem, na przykład z kobaltu. Włożenie kamizelki ołowianej czy miedzianej przyniosłoby jeszcze większe szkody, naświetlenie byłoby jeszcze mocniejsze.
W archiwach prawie w ogóle nie ma materiałów dotyczących działalności Wydziału IX (nazwę taką otrzymał w latach siedemdziesiątych, wcześniej nazywany był między innymi Samodzielną Sekcją Techniki Operacyjnej – przyp. red.). Jednym z bardzo niewielu dokumentów dotyczących „dziewiątki”, jakie udało mi się odnaleźć, jest niewskazujące precyzyjnie na charakter działań komórki pismo szefa kontrwywiadu generała Władysława Pożogi do ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kowalczyka, datowane na kwiecień 1978 roku:
Uprzejmie proszę Towarzysza Ministra o wyrażenie zgody na zaliczenie do wysługi lat w wymiarze półtorakrotnym służbę funkcjonariuszom operacyjnym Wydziału IX Departamentu II MSW /Kierownictwo, Zespół I i II/ ze względu na szczególne warunki pracy.
Funkcjonariusze tego Wydziału realizują skomplikowane zadania kontrwywiadowcze w sytuacjach wymagających dużej koncentracji uwagi przy jednoczesnym obciążeniu systemu nerwowego, co powoduje zagrożenie ich ogólnego stanu zdrowia.
Jednocześnie nie jest wskazana częsta wymiana kadr Wydziału ze względu na stawiane przed funkcjonariuszami wymagania odnośnie niezbędnych kwalifikacji operacyjno-technicznych oraz koniecznych predyspozycji psychicznych.
W związku z powyższym, w celu utrzymania na właściwym poziomie umiejętności praktycznych i sprawności fizycznej funkcjonariuszy zatrudnionych na tym szczególnym odcinku pracy, proszę Towarzysza Ministra o pozytywne rozpatrzenie wniosku.
Wydział prowadził akcje penetracyjne bardzo aktywnie, wydawano pieniądze na dobry sprzęt. Zakupy dla „dziewiątki” robił między innymi wywiad, czyli Departament I MSW. Wynika to z protokołów przyjęcia, które udało mi się odnaleźć. Nie można się z nich dowiedzieć niczego przełomowego, niemniej ciekawa jest lista produktów. Pokazałem ją „Turyście”, który potwierdził, że to wyposażenie „dziewiątki”. Na liście są oczywiście zamki, wiertła, kleje i inne tego typu rzeczy, ale jednocześnie też komputery, systemy operacyjne, kamery, systemy alarmowe.
MSW opłacało się inwestować w „dziewiątkę”. Zdobywane materiały były bezcenne. Dzięki nim kontrwywiad mógł bez problemu konkurować z wywiadem w dostarczaniu informacji… wywiadowczych.
Dzięki penetracji kas pancernych placówek Departament II miał możliwość poznać przede wszystkim szyfry i rozpracować łączność. Biuro „A” (odpowiedzialne właśnie za szyfry) dostawało od „dziewiątki” także niezbędne informacje dotyczące zaplecza technologicznego, które widziano w placówkach dyplomatycznych.
W kolejnej odnalezionej przeze mnie teczce z materiałami dotyczącymi Wydziału IX także nie ma konkretnych informacji na temat metod pracy i izotopów, jednak znajduje się w niej wiele pism dotyczących kluczowej roli „dziewiątki” w rozpracowaniu łączności obiektów NATO. W piśmie szefa kontrwywiadu generała Janusza Seredy do ówczesnego I zastępcy ministra spraw wewnętrznych generała Władysława Pożogi, datowanym na 1988 rok, możemy przeczytać:
W ostatnim czasie przygotowano oraz wdrożono przy współudziale KBP ZSRR (KGB – przyp. red.) dwa nowe systemy kontroli łączności szyfrowej ambasad z zastosowaniem najnowocześniejszych metod techniki kontrwywiadowczej. W przypadku pierwszym zastosowano system podsłuchu sprzętu szyfrowego poprzez sieć energetyczną, a w drugim radiowy system podsłuchu promieniowania urządzeń szyfrowych. W obu systemach eksploatacja oraz obróbka informacji stanowią czynności o wysokiej technicznej złożoności i pracochłonności /kontrola całodobowa/. Są one obecnie wykonywane przez specjalistów KBP ZSRR przy współudziale Wydziału IX Departamentu II.
Istnieje pilna potrzeba pełnego przejęcia eksploatacji tych systemów w uruchomionych obiektach oraz przygotowanie warunków operacyjnych i technicznych do przechwytywania informacji z innych obiektów NATO.
W związku z powyższym wnioskuję o powołanie stałej grupy operacyjno-technicznej przy Wydziale IX Departamentu II, której zadaniem będzie:
– eksploatacja systemów istniejących,
– przygotowanie warunków operacyjno-technicznych dla opracowania nowych obiektów,
– instalacja i uruchamianie nowych systemów kontroli łączności szyfrowej obiektów NATO zgodnie z raportami akceptowanymi przez tow. Ministra z dnia 25 maja i 16 czerwca bieżącego roku. (…).
Podczas akcji penetracyjnych fotografowano nie tylko to, co było istotne dla rozpracowania łączności, ale naturalnie także wszelkie inne dokumenty. Polski kontrwywiad zdobywał materiały na temat zainteresowań wywiadowczych właśnie z kas pancernych w placówkach, w których trzymano przecież dokumenty dotyczące służb specjalnych.
Dzięki takim operacjom Polacy mieli też dostęp do najtajniejszych z tajnych analiz, ocen sytuacji politycznej w kraju i wiadomości na temat samej polityki wobec PRL. Te materiały dawały Komitetowi Centralnemu możliwość przygotowania taktyki.
Warto w tym miejscu wspomnieć o pewnym problemie – możliwości prowokacji. Absolutnie nie można wykluczyć, że zachodnie służby wiedziały o tym, że Polacy zaglądają do ich sejfów. Choć skala penetracji była na tyle duża, że jest to wątpliwe. O ile w przypadku Zacharskiego prowadzenie gry, o której mówił pułkownik Twerd, nie wymagałoby wcale dużych nakładów pracy i ujawniałoby tylko sekrety Amerykanów dotyczące jednego zagadnienia, o tyle w przypadku placówek umożliwienie wejścia obcym służbom dawałoby Polakom dostęp do zbyt różnorodnej wiedzy. Spowodowałoby to po prostu paraliż pracy dyplomatów na terenie PRL. A co, jeśli polskie służby „karmiono”, przygotowując latami bardzo wyważone menu składające się z fałszywych dokumentów, a szyfranci tylko symulowali pracę? Nie jest to niemożliwe, ale jednak wątpliwe, bo gdzie w takim razie były prawdziwe dokumenty i prawdziwi szyfranci? Wszystko wskazuje na to, że działalność „dziewiątki” nie została wykryta przez zachodnie służby i przynosiła polskiemu wywiadowi ogromne korzyści.
Nie sposób nawet wyliczyć wszystkich rodzajów informacji, które przekazywał wydział. „Turysta” wyraża się jasno – to były dziesiątki tysięcy dokumentów. Liczba dostarczanych materiałów była przeogromna. Podczas wizyty w placówce robiono bez problemu ponad tysiąc fotografii. Wszystko dzięki tak zwanemu kombajnowi – urządzeniu wyposażonemu w specjalną podkładkę z obrysami kartek różnych formatów, żarówkami spełniającymi funkcję flesza i odpowiednim aparatem. „Turysta” pamięta, że na przestrzeni lat pojawiały się różne tego typu urządzenia. W pewnym momencie miał do czynienia z takim, w którym żarówki błyskały przy każdej fotografii, co było nie do zniesienia przy tak ogromnej ilości dokumentów. Preferowano więc kombajny, w których specjalne żarówki równomiernie oświetlające kartkę włączone były bez przerwy.
O tym, jak ważne dla MSW były akcje penetracyjne, świadczy między innymi fakt, kto czasem brał w nich udział. „Turysta” podkreśla, że do placówek wchodzili nawet naczelnicy zainteresowanych wydziałów. Na stanowisku kierowania (czyli nie w budynku, tylko w jego pobliżu) bywali natomiast nawet dyrektorzy i wicedyrektorzy Departamentu II. Po odbiór materiałów do wywołania także przyjeżdżały osoby na tak wysokich stanowiskach.
Opowiada „Inżynier”: – Jeśli robiliśmy akcję poza Warszawą, przylatywano po materiały rano pierwszym samolotem. Bywało też tak, że zaraz po akcji jeden z naszych samochodów pędził już z dokumentami, a my zostawaliśmy jeszcze w hotelu i dopiero potem przyjeżdżaliśmy. W ekspresowym tempie wywoływano to wszystko, tłumaczono, co ważne. Proszę pomyśleć – my o czwartej wychodziliśmy z obiektu z dokumentami, a o godzinie dziesiątej–jedenastej członkowie Biura Politycznego mieli już gotowca. Oni wiedzieli, że zdobywają to nasze służby, ale nie wiedzieli jak, bo nie podawano źródła pochodzenia informacji.
Opowiada „Turysta”: – Była kiedyś taka sytuacja, że facet w KC się wygadał. Po prostu powiedział przeciwnikowi o czymś, co wiedzieliśmy z poczty dyplomatycznej. Myślę, że w ogóle były takie momenty, że druga strona orientowała się, że coś jest nie tak, że jest przeciek, ale nie domyślali się, że akurat w taki sposób wchodzimy w posiadanie ich informacji. Sądzili, że sami mają kreta. Raz czekała na nas w związku z tym niespodzianka. W jednej z placówek zainstalowano kamerę, która ewidentnie nie była przeznaczona do sfilmowania nas, tylko kogoś z personelu placówki, kogo oni podejrzewali o szpiegostwo. Weszliśmy na tę kamerę, ale zorientowaliśmy się, co jest grane. Wchodząc tak często do placówki, jak wchodziliśmy, czuliśmy się jak u siebie w domu. Łatwo nam było zwrócić uwagę na jakieś nowe meble, zmiany w wystroju. W ten sposób zauważyliśmy kamerę. Uszkodziliśmy ją w taki sposób, że oni myśleli, że sama się popsuła.
„Inżynier” nie kryje, że zdarzały się porażki: – Były takie placówki, do których po prostu nie mogliśmy wejść. Na przykład w ambasadzie *** (wymienia kraj europejski) nie było możliwości dostania się do sejfów. Stoimy przed drzwiami do punktu szyfrowego, przystawiam ucho i słyszę takie „cyk, cyk, cyk”. Tam w środku były trzy mechanizmy zegarowe Theodora Kromera, no po prostu zabezpieczenia nie do przejścia. No i jeszcze liczniki.
Wiele placówek wyposażonych było w liczniki nad drzwiami oraz w różnego rodzaju systemy w sejfach. Na przykład takie, które otwierały mechanizm o konkretnej godzinie. Wydział IX także na nie miał swoje sposoby.
Mimo że nigdy nikogo z „dziewiątki” nie złapano za rękę, zdarzały się sytuacje podbramkowe. Jedną z nich zapamiętał „Inżynier”: – Mieliśmy ze sobą zawsze taką ilość sprzętu, że cały stół był założony. Któregoś razu jak wróciliśmy z akcji i zaczęliśmy zliczać wszystko, okazało się, że brakuje nam jednej radiostacji. Wiedzieliśmy nawet której. Miał ją pułkownik *** (wymienia nazwisko oficera z Departamentu II). Kolega błyskawicznie złapał za telefon i zadzwonił do niego do domu: „Gdzie masz radiostację?”, a ten na to: „Kurwa, zostawiłem na kasie”. Wyobraża pan sobie? Szybko odzyskaliśmy radiostację, koledzy nie powiedzieli nic przełożonym, żeby nie robić afery.
„Turysta” wspomniał o poczcie dyplomatycznej, którą kontrolował nasz kontrwywiad. USA w tym przypadku dobrze się zabezpieczała, ale korespondencję wielu krajów przechwytywano przez lata. Zapytałem „Inżyniera”, jak to się odbywało.
– Mieliśmy w wydziale „grupę lotniskową”. Poczta dyplomatyczna przechodząca przez Okęcie była otwierana i fotografowana. Pracowali tam specjaliści najwyższej klasy. To wszystko robiono w niesamowitym tempie. Mieliśmy od KGB specjalne masy do odlewania, zgrzewarki, taśmy z tworzyw sztucznych do przesyłek z *** (wymienia kraj azjatycki), wszystko co trzeba. Po sfotografowaniu trzeba było jak najszybciej z powrotem wszystko zaplombować, bo na lotnisko przyjeżdżali kierowcy z ambasad i czekali z zegarkiem w ręku. Niektóre kraje miały naprawdę skomplikowane zabezpieczenia. Na przykład poczta z *** (wymienia kraj europejski) przychodziła w specjalnej kasecie. Dużo czasu zajęło nam opracowanie takiej metody otwierania tej kasety, żeby nie zostawiać śladów. Ale udało się.
Słuchając tych opowieści, zastanawiałem się, jak zabezpieczone przed infiltracją były polskie placówki. Wydawało mi się oczywiste, że osobami odpowiedzialnymi za to powinni być ludzie z „dziewiątki”.
– My tego nie robiliśmy – pokręcił głową „Turysta”, gdy o to spytałem. – Była od tego odpowiednia komórka w MSZ, wywiad, również BOR. Raz tylko zdarzyło się, że kolega wysłany do polskiej placówki zgłosił mi, że widzi, że ktoś coś tam kręci przy zamku. Wysłano mnie, żebym się rozejrzał. I co? Oczywiście budynek był źle zabezpieczony. Centralka od alarmu cała zakurzona, nikt tego nie włączał, nie konserwował.
***
– Moja rodzina do dziś nie wie, czym się zajmowałem. Tyle lat minęło, a nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Wiedzą, że pracowałem w MSW i tyle – mówi na koniec „Turysta”.
***
Wielokrotnie próbowałem namówić Zbigniewa Twerda do rozmowy na temat Wydziału IX. Pewnego razu powiedziałem mu, co wiem. Pułkownik zamyślił się na dłuższą chwilę, po czym wymienił nazwisko „Inżyniera”. Zidentyfikował jedno z moich źródeł, analizując wymienione przeze mnie daty i konkretne akcje penetracyjne. Postanowiłem zagrać va banque. – Pan też wchodził do ambasad, prawda? – spytałem. Zbigniew Twerd szeroko się uśmiechnął. Bingo! Po jego spojrzeniu wiedziałem, że w końcu mi coś powie. Po paru sekundach milczenia w końcu powiedział, podsuwając mi talerz: – Proszę, niech pan się poczęstuje ciasteczkami. Jakieś plany na wakacje?