III felieton Pana płk. Sławomira Sadowskiego – Trybuna, dn. 28.02.2020
Dziennik Trybuna, dn. 28.02.2020
Sławomir Sadowski
Jak się robi kiełbasę
Budowanie wszelkimi sposobami czarnej legendy służb specjalnych PRL, nadzwyczaj przydatnej dla formacji prawicowych i leżącej u podstaw m. in ustawy „dezubekizacyjnej”, trwało nieustannie przez cały okres istnienia III RP i nie ustaje dzisiaj. Jednak zaczęło się znacznie wcześniej i miało niektóre szczególnie ciekawe momenty. Warto, by się nad nimi zastanowić. A ludzi z kręgu władzy powinny skłonić do gruntownych przemyśleń.
Otto von Bismarck, wybitny niemiecki mąż stanu, wypowiedział pamiętne zdanie: „ludzie nie powinni widzieć dwóch rzeczy: jak się robi kiełbasę i jak się robi politykę”. Bon mot jest świetny i prawie wszyscy go znają, ale mało kto zdaje sobie sprawę, że po prostu oba przywołane procesy mają niezwykłą cechę wspólną; zarówno w polityce jaki i w kiełbasie ogromną, wręcz niezastąpioną rolę odgrywają nieżyjące stworzenia. I o ile w dzisiejszych czasach ostatecznie można robić wędliny bez zabitych zwierząt, to żaden poważny ruch polityczny nie może obyć się bez odpowiedniego nieboszczyka, nazywanego przez uczonych historyków „krwią założycielską”.
KOR, Komitet Obrony Robotników,
najsławniejsza organizacja opozycyjna w gierkowskim PRL, powstał w 1976r. i zyskał na znaczeniu głównie z powodu szybko pogarszających się nastrojów społecznych w nieudolnie zarządzanym państwie. Bezpośrednią inspiracją jego utworzenia były zamieszki uliczne w Radomiu, wywołane podwyżką cen żywności. Zginęło w nich dosyć przypadkowo dwóch protestujących, zaś wielu innych, już nie przypadkowo, zostało dotkliwie pobitych na t. zw. „milicyjnych ścieżkach zdrowia”.
Tych dwóch „poległych w walce z władzą” to już było coś, ale jednak za mało jak na wymagania liderów nabierającej rozpędu opozycji. Oni bardzo chcieli mieć jakiś bardziej spektakularny dowód zbrodniczości komunistycznej dyktatury, który by ponadto zaspakajał głęboką potrzebę posiadania męczenników wywodzących się z własnych szeregów. Niezbędny był ktoś, kogo można nosić na sztandarach i mieć pewność, że nie zdradzi, ani nie okaże słabości, bo jako nieboszczyk nie będzie miał ku temu okazji. W peerelowskich latach siedemdziesiątych był to trudny problem, bowiem tow. Gierek, zabiegający o uznanie i kredyty w świecie zachodnim, stosował absolutnie „miękką” politykę wobec środowisk opozycyjnych. Niebezpieczeństwo z ich strony uważał za śmieszne, no bo jak może zagrażać trzy milionowej partii komunistycznej grupka chimerycznych warszawskich intelektualistów, których można trzymać w ryzach dawaniem bądź zabieraniem paszportów, zatrudnianiem, bądź zwalnianiem z uczelni, a w ostateczności zatrzymywaniem na 48 godzin w areszcie. Jednak czołowi działacze KOR, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Antoni Macierewicz i inni, nie tracili nadziei.
Mało kto wie
jak blisko było, aby wiekopomną rolę pierwszej od stalinowskich czasów ofiary zbrodniczych knowań „bezpieki” odegrał Antoni Słonimski. Ten sławny przedwojenny poeta i satyryk wrócił w 1951 r. z Anglii do PRL i dał stosowne dowody lojalności ówczesnemu reżimowi. Natomiast po „odwilży” w 1956r. stopniowo stawał się coraz bardziej złośliwym, chociaż nie nazbyt radykalnym krytykiem socjalistycznego ustroju. W zupełności wystarczyło to do uznania go za wielki autorytet opozycji, tym bardziej, że jako swego prywatnego sekretarza zatrudnił Adama Michnika. Otóż w lipcu 1976 r. prawie 80 letni Antoni Słonimski uczestniczył w wypadku samochodowym pod Warszawą i w wyniku obrażeń zmarł w szpitalu.
Okazja była doskonała i KOR natychmiast zaczął przygotowywać się do ogłoszenia, że to wcale nie był wypadek, ale perfidne morderstwo, dokonane przez „bezpiekę” na czołowym przeciwniku socjalistycznej władzy. Szybko jednak się okazało, że wszystkie osoby uczestniczące w zdarzeniu są powiązane z działalnością opozycyjną. Dotyczyło to także faktycznej sprawczyni kolizji, a właśnie ją trzeba byłoby wskazać jako zbrodniczą rękę spec służb. Na to młodzi działacze opozycji jeszcze się nie zdobyli i w ten sposób Antoni Słonimski został uratowany z rąk SB.
Kolejnej szansy nie można było już zmarnować. W maju 1977 r. w Krakowie, na klatce schodowej, znaleziono zwłoki 24 letniego studenta Stanisława Pyjasa. Nie czekając na jakiekolwiek ustalenia kryminalistyczne następnego dnia warszawscy opozycjoniści ogłosił komunikat, że komunistyczna „bezpieka”, aby ich zastraszyć, podstępnie zamordowała młodego działacza KOR. Trochę naciągnięto przy tym historię, bowiem zmarły należał najwyżej do ich sympatyków, który w żadnych zbyt aktywnych działaniach nie brał udziału (takich osób jak on na każdej uczelni były wówczas dziesiątki albo i setki). Jednak od tego momentu sprawa zaczęła żyć swoim własnym życiem. Co prawda władze przeprowadziły rzetelne śledztwo, w tym sekcję zwłok z udziałem wybitnych specjalistów, a także inne czynności dochodzeniowe, które wykluczyły udział w nieszczęśliwym wypadku osób trzecich, ale nie miało to już znaczenia. Na takie ustalenia znalazła się natychmiast odpowiedź jakiegoś kolegi – opozycjonisty Stanisława Pyjasa, który ogłosił, że to kłamstwa „komuny”, bo on kilkanaście godzin po zgonie widział ciało ofiary z okropnymi ciemnymi plamami na twarzy – ewidentny dowód bestialskiego pobicia przez funkcjonariuszy „bezpieki”. Co prawda nawet średnio wykształcony człowiek powinien słyszeć o zjawisku pośmiertnych plam opadowych, ale przecież nie o to chodziło. Właśnie te plamy w nadzwyczajny sposób zasiliły KOR, a Stanisław Pyjas zaczął pełnić odpowiedzialną rolę męczeńskiej ofiary reżymowych służb.
Sprawa była na tyle głośna,
że w III RP spróbowano znaleźć realne dowody na fakt dokonania morderstwa przez SB, a nie banalnego wypadku na schodach prawdopodobnie niezbyt trzeźwego studenta. Prawdę mówiąc, nic z tego nie wyszło. Udał się jedynie sfilmować jakiegoś kompletnie pijanego byłego funkcjonariusza bezpieki, który bełkotał do kamery słowa w stylu: „my ze szwagrem nie takie numery robili”. Natomiast bardzo pogłębione śledztwo nie potwierdziło ani morderstwa, ani nie znalazło jakichkolwiek śladów, aby SB planowała, ani tym bardziej uczestniczyła w tym zdarzeniu. Wobec coraz bardziej absurdalnie wyglądających dawnych komunikatów wymyślono wersję, że bezpieka zamordowała Stanisława Pyjasa niechcący, w zasadzie przez przypadek i dlatego nie ma na to żadnych dowodów ani nawet wiarygodnych poszlak. Taka właśnie „prawda” obowiązuje do dzisiaj.
Trzeba przyznać, że nadzwyczaj korzystne dla opozycji efekty „sprawy Pyjasa” głęboko zapadły w pamięć działaczy KOR, w tym Antoniego Macierewicza. Od tej pory śmierć jakiejkolwiek osoby z kręgów opozycji, nie ważne z jakich przyczyn, była ogłaszana jako skryte morderstwo dokonane przez zbrodniarzy z SB. W tamtych warunkach robiło to pożądane wrażenie na opinii publicznej, chętnie „kupującej” takie sensacje na zasadzie „jeżeli wszyscy tak mówią, to chyba coś w tym jest”.
Jako interesujący przykład może posłużyć sprawa śmierci Grzegorza Przemyka z 1983 r.. Jest oczywiste, że milicjanci, którzy pobili go w komisariacie na warszawskim Starym Mieście, nie mieli zielonego pojęcia, iż jest on synem znanej poetki – opozycjonistki. Potraktowali go jak lekko nietrzeźwego, krnąbrnego, obrażającego ich młodziana – uderzyli kilka razy pięścią w brzuch i wygonili z budynku. Zmarł kilka dni później, co wcale nie musiało nastąpić, gdyby trafił wcześniej do lekarza. Sprawa Przemyka stała się natychmiast jednym wielkim aktem oskarżenia wobec komunistycznych służb, jako sprawców kolejnego perfidnego morderstwa. Dopiero z dzisiejszej perspektywy można lepiej ocenić ten wypadek, gdy uwzględni się, że przez trzydzieści lat funkcjonowania III RP zdarzyło się na komisariatach policji co najmniej kilka przypadków zabicia, a nawet torturowania i zamęczenia przez „mundurowych” zatrzymanych osób. Sądzić jednak należy, że nie wpłynie to już na ocenę „sprawy Przemyka” – co zbrodnia komuny, to zbrodnia komuny, a nie jakieś tam nieszczęśliwe przypadki w demokratycznym państwie prawa.
Innym, jeszcze bardziej charakterystycznym
przykładem takich „zbrodni bezpieki” jest śmierci księdza Suchowolca, który w styczniu 1989 r. w Białymstoku, uległ zaczadzeniu na plebanii, w swoim pokoju zamkniętym na klucz od wewnątrz. Bardzo wnikliwe ustalenia kryminalistyczne (dokonywane przy stałym w nich udziale przedstawicieli Kościoła Katolickiego) wykazały, iż ksiądz, idąc spać, rzucił swą sutannę tak, że przysłoniła pracujący pod krzesłem piecyk elektryczny (farelek), co po jakimś czasie spowodowało zadymienie i pożar. Zdarzenie było dosyć oczywiste – w Polsce, zimą, każdego roku giną w wyniku zaczadzenia dziesiątki osób. Przedstawiciele Kościoła w pełni zgodzili się z wynikami śledztwa, jako zgodnymi z faktami, a jednocześnie prosili władze, aby nie nagłaśniać niektórych innych okoliczności funkcjonowania plebanii, nie mających wpływu na feralny wypadek. Słabnąca komuna, bardzo zabiegająca o życzliwość hierarchów przed obradami „okrągłego stołu”, naiwnie zgodziła się na to. Wydawało się, że sprawa jest zamknięta, ale nic bardziej błędnego. Doświadczeni opozycjoniści z dawnego KOR nie mogli dopuścić, aby zmarnował się nieboszczyk o takim potencjale jak ksiądz Suchowolec.
Trzy lata później, w 1992 r., ówczesny Minister Spraw Wewnętrznych Antoni Macierewicz kazał wznowić śledztwo w sprawie tego zgonu i powołał swoją własną komisję „ekspercką”. „Eksperci” Macierewicza od razu stwierdzili, że „ogień tak się nie pali”, a więc bez wątpienia było to zbrodnicze podpalenie przez SB – i taki komunikat został oficjalnie ogłoszony. Dorobiono jednocześnie księdzu Suchowolcowi legendę aktywnego antykomunisty, kontynuatora zadań księdza Popiełuszki, a nawet znaleziono rzekome ślady, że bezpieka już wcześniej rzucała kamieniami w jego samochód i obluzowywała w nim jakieś śruby, ewidentnie chcąc go zabić. Skrzętnie przy tym pominięto bulwersujące fakty z prywatnego życia Stanisława Suchowolca, w żadnym wypadku nie pasujące do pomnikowej postaci duchownego. Całemu rządzącemu wówczas obozowi solidarnościowemu, a także zawsze miłującemu prawdę Kościołowi Katolickiemu, rewelacje Macierewicza doskonale pasowały, a faktów i tak nie miał kto bronić. W ten sposób ksiądz Suchowolec znalazł się w podręcznikach historii jako kolejna ofiara SB.
Sprawa ponownie wyglądała na zamkniętą,
ale prawda jest uparta i znalazła nieoczekiwane ujście. Prawie dwadzieścia lat później wszyscy rozsądni ludzie mogli przekonać się kim są „eksperci” powoływani przez ministra Macierewicza i jaką wartość mają ich ustalenia. Stało to się przy okazji tragicznej katastrofy smoleńskiej, gdy pan minister zastosował identyczny modus operandi jak w 1992 r. Po prostu już miał pewność, że „głupi lud kupi” każdą bzdurę opatrzoną etykietką „ekspert, profesor, naukowiec”. Tyle, że tym razem po drugiej stronie barykady znaleźli się inni byli działacze KOR, doskonale pamiętający „jak to się robi”. W efekcie z komisjami „smoleńskimi” Macierewicza wyszedł potężny blamaż i wstyd nie tylko na Polskę. Kto by pomyślał, że przy okazji zostanie rzucony niewielki promyk światła na śmierć księdza Suchwolca, o którego morderstwie z rąk SB przesądzili dokładnie tacy sami „eksperci” pana ministra.
Szczegółowe analizowanie pod tym kątem innych przypadków niewykrytych morderstw, których ofiarami byli księża lub opozycjoniści w latach 80 – tych XX wieku prowadziłoby do podobnych wniosków, więc wystarczy dodać jedynie kilka ogólnych uwag. Środowiska klerykalne z przyczyn oczywistych (wymóg celibatu) od wieków są przesycone osobami homoseksualnymi, a także dotkniętymi przeróżnymi dewiacjami (pedofilia i nie tylko). W takim świece, skrytym za „spiżowymi bramami” plebanii, zakrystii i klasztorów, buzują niezwykle silne emocje erotyczne i pojawiają się drastyczne sposoby ich zaspakajania. Zdarza się również, że przez wiele lat gwałcone i maltretowane nieletnie ofiary zbrodniarzy w sutannach jako dorosłe osoby szukają zemsty i dopuszczają się nawet morderstw na swych oprawcach. Kryminolodzy doskonale znają to zjawisko i wiedzą, że po rabunkach i zwadach rodzinnych podłoże dewiacji seksualnych jest najczęstszą przyczyną morderstw. Po upadku PRL w 1989 r. na plebaniach odnotowano co najmniej kilkanaście gwałtownych zgonów księży na tym tle i Kościół może tylko żałować, że nie ma już komunistycznej „bezpieki”, bo niegdyś takie przypadki z reguły szły na jej konto, a każdy z zamordowanych otrzymywał status męczennika walki z komuną.
Na koniec warto chwilę zatrzymać się
przy jedynym morderstwie rzeczywiście dokonanym z premedytacją przez funkcjonariuszy SB w ostatnich latach istnienia PRL. Chodzi o śmierć księdza Popiełuszki w 1984 r. Ta prawdziwa zbrodnia została stosunkowo szybko przez ówczesne władze wykryta, a sprawcy postawieni przed sadem i skazani. Trzeba przy tym dodać, że to szokujące wydarzenie miało wiele dziwnych okoliczności, które pozwalają budować zaskakujące teorie co do motywów i sprawców. Ostatecznie wśród teorii „smoleńskich” pojawiły się i takie, że w 2010 r. Putin z Tuskiem w Smoleńsku osobiście dobijali strzałami z pistoletów wciąż żyjące ofiary katastrofy, to dlaczego nie można popuścić wodzów fantazji odnośnie mordu z 1984 roku?
Zbrodnia została dokonana zaledwie na kilka tygodni przed długoletnim wyjazdem księdza Popiełuszki z Polski do Watykanu, co został wynegocjowane przez władze PRL z urzędem prymasowskim. Ten wyjazd i związane z nim zakończenie sławnych „mszy za ojczyznę” prowadzonych przez ks. Popiełuszkę, byłyby wielką „plamą” ma obrazie Kościoła – oczywistym dowodem, że uległ komunistom. Ktoś więc postanowił do tego nie dopuścić. Okrutna śmierć księdza całkowicie zatarła szykującą się haniebną wpadkę hierarchów, a co więcej, stała się „krwią założycielską” wielkiego mitu Kościoła jako niezłomnego bojownika i męczennika walki z totalitaryzmem. Idąc dalej tropem niezwykłych okoliczności można zauważyć, że sam sposób dokonania morderstwa też był dziwny.
Wiele wskazuje,
że jego główny sprawca, Grzegorz Piotrowski, wysoki oficer Departamentu IV SB, zwalczającego wpływy kleru, zadbał, by zostać jak najszybciej złapany – n. p. koronny świadek, osobisty kierowca księdza Popiełuszki, banalnie uciekł z samochodu zabójców jeszcze przed dokonaniem zbrodni! W efekcie zrodziła się z tego krwawa prowokacja, która uderzyła przede wszystkim w ówczesne władze PRL oraz organa jej bezpieczeństwa. A co najciekawsze, jej głównym beneficjentem okazał się Kościół Katolicki – miliardowe majątki potulnie przekazywane do dziś polskim biskupom, zakonom i parafiom, to właśnie „zapłata” za tę krew. Można jeszcze dodać, że Kościół znalazł przy tej okazji sposobność, by wreszcie wykazać się tak często głoszonym, a tak rzadko okazywanym miłosierdziem – bardzo szybko zwrócił się do władz PRL o objęcie morderców księdza amnestią – i w pełni mu się to udało.
Takie rozważania byłyby nadal fantazją, gdyby nie pewna okoliczność rzucająca światełko na całe zdarzenie. Po upadku komuny powołano niesławną komisję d/s zwrotu majątków Kościołowi Katolickiemu w Polsce, a w niej głównym przedstawicielem episkopatu został – o dziwo – były oficer Departamentu IV Służby Bezpieczeństwa! Kościół, a raczej jego tajemnicze Opus Dei, cynicznie ujawniło w ten sposób, że miało po prostu swego bardzo zaufanego człowieka w sztabie wroga. A najciekawsze teraz pytanie brzmi: czy mieli tam tylko tego jednego „kreta”, czy było więcej gotowych na wszystko ludzi, którzy w samym sercu Departamentu IV SB dbali o najważniejsze interesy polskiego Kościoła i Watykanu?
Bo też kiełbasy są różne. Pasztetowa czy kaszana to raczej marny wyrób. Bywa, że ktoś w domu sam próbuje zrobić kiełbasę swojską, co różnie się udaje. Natomiast, aby wyprodukować najwyższej jakości salami, potrzebni są prawdziwi zawodowcy.