II i III fragment książki Roberta Michniewicza
Fragment 2.
Martyniuk wycelował i zaczął strzelać krótkimi seriami. Szymańska i Adamski oparli AKM-y na workach i szukali celów. Nagle długa seria uderzyła kilka metrów przed nimi. Basia odruchowo schowała się w okopie. Piotr tylko pochylił głowę, popatrzył na koleżankę, a za moment oddał kilka strzałów. „Ale tchórz ze mnie”, pomyślała. „Nie mogę okazywać strachu”. Wyprostowała się i popatrzyła na przedpole. Nad okopem przeleciał pocisk i eksplodował za nimi pomiędzy domami. W ciemności pojawiały się błyski wystrzałów z broni atakujących. Nagle w ich świetle dostrzegła jakiś ruch po stronie wskazanej przez Romana. On sam strzelał przed siebie. „Baszka” stuknęła Piotra w ramię, wskazując na prawo. Wymierzył broń w tym kierunku. Skoncentrowała się na rejonie, gdzie dostrzegła wcześniej ruch. Było jednak zbyt ciemno, aby dobrze widzieć. Nastąpił kolejny wybuch, tym razem na przedpolu. W jego świetle zdawało jej się, że zobaczyła sześć sylwetek dobiegających z boku do okopu. Zrozumiała, że Roman miał rację – wróg ich otacza. Z prawej strony ktoś otworzył ogień. Kule uderzyły obok Adamskiego, który skulił się przy ścianie okopu. Jakiś mężczyzna z kałachem przebiegł za nią, kierując się w stronę napastników. Przebył zaledwie kilka kroków, gdy trafiła go seria. Dobrze widziała, jak rozrzucił ręce na boki i upadł na plecy. „Boże, może da się mu jeszcze pomóc”, przeleciało jej przez głowę. Jak bezsensowny to był pomysł, przekonała się po chwili, kiedy w błysku wybuchu dostrzegła napastników biegnących okopem w ich stronę. Widziała, jak pierwszy żołnierz unosi karabin, celując prosto w nią.
„Baszka” odruchowo poderwała AKM i zaczęła strzelać. W tym samym momencie obok otworzył ogień Adamski. Nastała nagła ciemność, a od strony napastników usłyszała okrzyki bólu. „Trafiłam”, pomyślała. Kolejny błysk bliskiego wybuchu pozwolił jej dostrzec leżące ciała i już tylko trzech mężczyzn ostrożnie kierujących się w ich stronę. Aż trzech? Bez wahania nacisnęła ponownie spust. Karabin wyrzucił z siebie pojedynczy pocisk i zamilkł. „Zaciął się?”, przeleciało jej przez myśl. „Raczej skończyła się amunicja”, zrozumiała. Najszybciej, jak się dało, odpięła zużyty magazynek i założyła nowy. Piotr nadal strzelał. Nagle tuż obok niej znalazł się Roman, który odepchnął ją i puścił długą serię ze swojego PK. Przewróciła się, ale wciąż patrzyła na prowadzącego ogień Martyniuka. Wydawało jej się, że czas się zatrzymał, a seria trwa wiecznie. W końcu puścił spust. Z prawej nikt już nie strzelał. Roman ostrożnie ruszył w tę stronę, a Adamski za nim. „Matko, tylko nie Piotr!” Widziała, jak Roman pochyla się nad leżącymi ciałami. Adamski trzymał broń, starając się osłaniać Ukraińca. Gdy obaj wrócili, ona stała oparta o ścianę okopu, obserwując przedpole. Kilka razy nawet wystrzeliła do pojawiających się ruchomych celów.
Z tyłu od strony domów usłyszała narastający hałas silników. Drgnęła zaskoczona. Czyżby zostali otoczeni i właśnie nadjeżdżały wrogie czołgi albo transportery opancerzone? Poczuła bezradność, paraliżujące uczucie osaczenia. Ale będzie walczyć, nie da się tak łatwo pokonać! Spojrzała na Martyniuka, który tylko rzucił okiem i wykonał uspokajający gest. Krzyknął:
– To nasze wojsko. Mają stanowiska kilometr stąd i przyszli nam na pomoc.
Faktycznie, do okopu wbiegło kilkunastu żołnierzy, którzy natychmiast otworzyli ogień. Ponad okopem spomiędzy domów rozległ się potężny huk wystrzałów z dwulufowego działka. Seria zdawała się zamiatać po przedpolu. Od strony atakujących ogień wyraźnie osłabł. Pojawiło się kilka pojedynczych błysków i jeden wybuch niedaleko od okopu. A potem przed nimi zapadła cisza i zapanowała ciemność.
Fragment 3.
Ostrożnie zaczęła schodzić po drabinie. Nie chciała ryzykować, że zmarznięte mięśnie zawiodą. Trzymała się mocno dłońmi zgrabiałymi pomimo ciepłych rękawic. W końcu stanęła na twardym gruncie. Poprawiła plecak na ramieniu. Sprawdzająco klepnęła się po kieszeni, gdzie tkwił pistolet. Adamski zeskoczył na ziemię obok niej. W ciemności popatrzył wyczekująco. Teraz ona decydowała i prowadziła. Ruszyła w stronę rzeczki.
Pamiętała, że ma przed sobą przejście przez lodowatą wodę. Szczęśliwie w tym miejscu rzeczka miała głębokość zaledwie do kolan. Brodząc, nie myślała o tym, jak będzie się czuła w czasie powrotu. To wszystko będzie już nieważne. Wyszła na drugi brzeg. Bez względu na doskonałe buty i spodnie miała wrażenie, że nogi do kolan zaraz jej zamarzną. „Nic to, Baśka”, przypomniała sobie kwestię z popularnej powieści. Zerknęła przez ramię. Adamski też wyszedł na brzeg, człapiąc mokrymi butami. „Kurczę, musimy jakoś nad tym zapanować, bo to człapanie chyba słychać w całym miasteczku”.
Ruszyła przez zagajnik. Teraz mokre nogi i zimno nie miały już znaczenia. W ciemności widziała tylko zarys domu i światełko w oknie. Gdy doszli do ostatnich drzew, powiedziała Piotrkowi, że ma tam zostać. Jak Martyniuk pokazał jej kciuk zwrócony w górę. Ten gest dodawał otuchy i był dobrą wróżbą, zresztą raczej zbędną, bo wszystko przecież przebiegało według planu.
Odwróciła się i poszła w stronę bliskiego już domu. Wychodząc spomiędzy drzew, nagle poczuła się jak pozbawiona osłony. Jakby stanęła w pełnym świetle przed obserwującymi ją wrogami. „Dosyć tych głupot”, pomyślała. Ostatnie pięćdziesiąt metrów pokonała szybkim krokiem.
Nieuniknione tymczasem nadchodziło.