Fragment ksiązki Tomasza Awłasewicza pt Niewidzialni
Fragment z rozdziału Zielone światło:
FOTOGRAF: Najbardziej trzeba było uważać wyciągając dokumenty. Wiadomo, żeby kartek nie pomylić albo nawet kurzu za bardzo nie naruszyć na sejfie.
BRODACZ: Często używaliśmy rękawiczek. Zanim czegokolwiek dotknęliśmy, robione były polaroidem zdjęcia, które potem pozwalały nam ułożyć wszystko w ten sam sposób, jak leżało na początku. Czasem, jeśli były podejrzenia, że jakiś pracownik placówki jest wyjątkowo pedantyczny, to człowiek tysiąc razy obejrzał każdy przedmiot, zanim w ogóle tknął go palcem.
TURYSTA: Głównym celem naszych działań było oczywiście przedostanie się do sejfów. W niektórych placówkach znajdowały się one po prostu w gabinetach, w innych mogły być schowane za jakąś kratą, a w przypadku konsulatów amerykańskich i ambasady szwedzkiej mieliśmy do czynienia rzeczą najstraszniejszą, czyli tak zwanym bunkrem. Czasem mówiło się też „skarbiec”, „punkt szyfrowy”, „strefa chroniona”. Było to pomieszczenie, w którym lądowały najtajniejsze dokumenty całej placówki i sprzęt do łączności, czy też zapasowe klucze do wszystkich zamków i rezydencji dyplomatów, które mogliśmy od razu skopiować. No i jednocześnie było to najważniejsze miejsce z punktu widzenia oficerów służb wywiadowczych tych państw. CIA zadbała o to, żeby ich bunkry spełniały wszelkie normy przewidziane dla takiego miejsca, Szwedzi zresztą tak samo. Coś na kształt bunkra mieli też Portugalczycy, ale nie było to pomieszczenie aż tak bezpieczne. Najciężej było u Amerykanów i Szwedów, gdzie żeby w ogóle przedostać się przed wejście do bunkra, musieliśmy przejść przez cały labirynt zabezpieczeń wewnątrz placówki. Jedne, drugie, trzecie drzwi, zamki kluczowe, mechaniczne szyfrowe, a w Poznaniu był nawet jeden elektroniczny. Już samo przedostanie się do przedsionka takiego bunkra było nie lada sukcesem.
BRODACZ: A pamiętasz, jak któregoś razu żeśmy rekord świata pobili? Sytuacja była taka, że w Krakowie pozmieniali zamki w drzwiach pomiędzy pomieszczeniami. Przyrypali zamek kluczowy, yale’owski z siedmioma pinami, czyli taki, jaki wielu ludzi ma w domu, tylko dużo dłuższy i trudniejszy do otwarcia. W dodatku w tych samych drzwiach był jeszcze szyfrowy typu Simplex, w którym było parę przycisków i trzeba było je wcisnąć w konkretny sposób, przykładowo lewy, prawy, środkowy albo dwa boczne jednocześnie, potem środkowy i tak dalej. Pamiętam, że tego dnia, gdy przyszliśmy otworzyć te zamki, był z nami naczelnik. Jak tylko przeszliśmy przez główne wejście do konsulatu, to szef od razu usiadł sobie w fotelu i mówi, że idzie spać na godzinę, bo przecież nam zajmie trochę czasu, żeby się z tymi zabezpieczeniami uporać.
No dobra, to ja pierwszy biorę się za dłubanie w zamku kluczowym, wiem, że może nie być łatwo, więc mówię „Turyście”, że jak się zmęczę, to będzie zmiana. Trzydzieści sekund nie minęło, zamek „pyk”, otwarty. No akurat tak mi szybko poszło, dobry dzień. Naczelnik to zobaczył, to trochę stracił chęć do spania i wyprostował się w tym fotelu. No ale przed nami jeszcze walka z simplexem, a sposób na niego był po prostu taki, że mieliśmy listę wszystkich możliwych kombinacji i trzeba było próbować jedną po drugiej. Proszę pana, nad tym można było stać do usranej śmierci, perspektywa niewesoła. No ale zaczynamy – ja czytam, a „Turysta” wbija. Kombinacja nie działa, kolejna też nie. Czytając trzecią albo czwartą, pomyliłem się i źle podyktowałem. Po sekundzie się zorientowałem i poprawiłem, ale „Turysta” zdążył już wbić tę błędną. Cyk – drzwi otwarte. No szczęście takie.
Noc jeszcze młoda, to proponuję, że wyjmiemy z drzwi ten wcześniejszy zamek kluczowy, rozłożymy go, pomierzymy, co trzeba, i zrobimy od razu kluczyk. „Turysta” się zgodził, więc podeszliśmy do biurka konsula, ręczniczek się położyło, na to poszło nasze podręczne imadełko i bach, bach, bach – pykamy na szybko kluczyk. Skończyliśmy, przychodzi szef, patrzy na to nasze dzieło sztuki i mówi, że po jego trupie włożymy to do zamka. No ale my przecież wiemy, co robimy, więc zaczynamy go przekonywać, że nic się nie stanie. W końcu pozwolił i wsuwamy klucz. I co? Chodzi jak masełeczko.
Więc widzi pan, raz robota szła szybko, a innym razem człowiek stał nad jakimś zamkiem godzinami i myślał, że już tam umrze. U Szwedów był na przykład taki jeden okropny, piekielnie skomplikowany zamek. Dosłownie parę nocy z rzędu przychodziło się w nim grzebać, a potem jeszcze człowiek się nastresował, jak musiał go zamknąć. Mieliśmy do tego takie szperaczki skręcane i niech pan sobie wyobrazi, że o ile przy otwieraniu wszystko było okej, o tyle przy zamykaniu one po prostu zaczynały się rozkręcać, bo nacisk sprężyn w środku był tak duży. Pamiętam sytuację, że na dworze już butelki z mlekiem brzęczały, zbliżała się godzina otwarcia placówki, a my jeszcze walczyliśmy, żeby te drzwi zamknąć za
sobą. Stres niemały.
TURYSTA: Człowiek niejednokrotnie ledwo przytomny wracał do domu, tak się namęczył. Ale efekty były, co tu dużo gadać. Wie pan, ja dziś nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkich placówek, w których byłem. Tych akcji było tyle, że naprawdę nie sposób mi to z pamięci wyliczyć. Wydziały operacyjne dawały nam znać, skąd potrzebują dokumentów, i my tam wchodziliśmy. Nie tylko do Amerykanów, Hiszpanów, Włochów, Duńczyków, Szwedów i tak dalej. Byliśmy w najróżniejszych placówkach, pamiętam indyjską, argentyńską, meksykańską, portugalską. Dziś łapię się na tym, że pamiętam jakiś budynek, mam przed oczami drzwi, sejf, gabinet, ale trudno mi przypisać to do konkretnego kraju, bo po prostu była to placówka, gdzie dokumenty były mniej interesujące i wchodziło się tylko raz na jakiś czas. Bardziej niż flagi w pamięć zapadały mi chyba zamki. Pokonywaliśmy skomplikowane zabezpieczenia austriackiej firmy Evva, szwajcarskie zamki Kaba, niemieckie Kromer Novum, amerykańskie sargenty, szwedzkie rosengrensy i koszmarnie trudne do otwarcia FAS. Długo by można wymieniać. Przychodziliśmy, nie bawiliśmy się bez sensu jak niektórzy w jakieś tam grzebanie na oślep, podchodziliśmy do tematu konkretnie.
Więc teraz niech pan sobie wyobrazi, że te skomplikowane zamki i tak były niczym w porównaniu z wyzwaniem, które czekało na nas, gdy stawaliśmy przed bunkrem. Niech pan sobie wyobrazi najbezpieczniejsze pomieszczenie placówki, gdzieś w głębi budynku. Już? To teraz niech pan sobie znowuż wyobrazi, że przyjeżdża specjalista z CIA i we wnętrzu tego już i tak bezpiecznego pokoju stawia grube, żelbetowe ściany, tworząc tym samym jeszcze kolejne pomieszczenie, po czym dzieła dopełnia, wstawiając w jego wejściu drzwi skarbcowe z mechanicznym zamkiem szyfrowym najwyższej klasy. Wie pan, jak Rosjanie nazywali to, co robiliśmy? „Tajnym przenikaniem”, a nie „tajnym wejściem”. Dlaczego akurat „przenikanie”? Bo „wejść” to można sobie do gabinetu ambasadora, grzebiąc w zamku szperakami. Ale przedostanie się do wnętrza takiego bunkra bez pozostawiania najmniejszych śladów zasługuje już na miano przenikania. Czary-mary, proszę pana.
***
Fragment z rozdziału Bomba
TURYSTA: Na początku 1983 roku zabraliśmy nasze zabawki z gmachu na Rakowieckiej i przenieśliśmy się do innego budynku. To była ta sama dzielnica, ale w sumie dzieliły nas jakieś cztery kilometry – centrala MSW była na północnym skraju Mokotowa, a nasz wydział od teraz na południowym. W przeprowadzce chodziło przede wszystkim o stworzenie nam korzystniejszych i bezpieczniejszych warunków do pracy, ale też o zapewnienie jeszcze lepszej konspiracji. W gmachu MSW było zawsze pełno ludzi, a nas miał nikt nie kojarzyć i nie interesować się, co robimy. W nowym miejscu byliśmy już zupełnie odizolowani od świata. Budynek nie miał żadnych oznaczeń, mieliśmy ochroniarza, nikt do nas nie mógł wejść. Kiedy się tam przenieśliśmy, wszystko wyglądało jeszcze dość surowo, bo nawet nie mieliśmy ciepłej wody, ale dbaliśmy o budynek, pracowaliśmy nad nim i z czasem zrobiliśmy wszystko, co trzeba, z centralnym ogrzewaniem włącznie. Na piętrze mieliśmy swoje gabinety i taką świetlicę, którą traktowaliśmy jak dużą przestrzeń do pracy. Z kadr przytargaliśmy tam nawet stół do ping-ponga, na którym można było rozłożyć graty, jak ktoś potrzebował. Jedyne, czego nam brakowało, to może kuchnia. Chociaż z drugiej strony czasu na żadne gotowanie obiadu i tak nigdy nie mieliśmy, a miejsce, żeby zrobić kawę i herbatę, było, przy czym mieliśmy tak dużo pracy, że niektórzy bardzo nadużywali kofeiny. Na parterze tego budynku mieściły się natomiast pracownie: fotograficzna, chemiczna, mechaniczna i tak dalej, a na końcu korytarza były jeszcze jedne drzwi, do tak zwanej pracowni „Z”. Tylko część pracowników wydziału miała tam wstęp. Bezpośrednio za tymi drzwiami był pokój socjalny, a dalej toaleta i prysznic, bo wymagały tego przepisy. Kolejne drzwi prowadziły do sterowni, a jeszcze kolejne do dużego pomieszczenia, gdzie pod sufitem była podwieszona suwnica z wyciągiem elektrycznym. Wisiała tam też kamera, z której obraz można było oglądać na monitorze w sterowni. Na podłodze natomiast widać było dużą płytę zrobioną z kształtek ołowianych, czyli takich odlewów, które można ze sobą połączyć. Po odciągnięciu tej płyty zajrzałby pan w dziurę głębokości około 180 centymetrów, która cała była wyłożona stalą nierdzewną. Tam, na samym dole, w specjalnym ciężkim pojemniku znajdowały się izotopy kobaltu-60 i irydu-192 – podstawa naszej pracy i nasze największe przekleństwo. Kupowaliśmy je w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, gdzie podawaliśmy się za wojsko. Pracownikom, którzy nam tam pomagali, płaciliśmy dodatkowo albo dawaliśmy prezenty. To było wynagrodzenie za to, że załadują nam to do naszych pojemników, których nie znali, które nie miały odpowiednich certyfikatów i nie spełniały zasad bezpieczeństwa.
***
INŻYNIER: Nowy budynek to był luksus. Wcześniej to człowiek znosił pojemnik z izotopem do schronu w budynku ministerstwa na Rakowieckiej, zamykał drzwi i do widzenia. Było powiedziane, że nikt ma tam nie wchodzić, i tyle.
FOTOGRAF: Ja się zawsze śmiałem, że ten izotop siedzi w piecu chlebowym, bo w tym schronie było wybudowane właśnie coś na kształt takiego pieca. Kładło się tam ten pojemnik i nic więcej się nie dało zrobić. Siało to strasznie, ale nie mieliśmy lepszego miejsca, póki nie przenieśliśmy się do nowego budynku.
INŻYNIER: Kiedy się to wszystko w ogóle zaczęło? Jak ja przyszedłem do wydziału w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, to izotopy były już używane, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć, od ilu lat. Zdaje się, że nikt mi o tym nie opowiadał, ja też nie pytałem. A może nie pamiętam. Niestety.
TURYSTA: Promieniowanie potrzebne było przede wszystkim do pokonania zamków, które napotykaliśmy na drzwiach najważniejszych pomieszczeń i kas pancernych – mechanicznych zamków szyfrowych. Specjaliści od bezpieczeństwa je uwielbiają, bo są trudne do otwarcia i nie istnieje problem klucza, który można zgubić i który da się skopiować. Większości ludzi zamki szyfrowe kojarzą się z filmami typu Vabank, gdzie kasiarz podchodzi
do kasy pancernej, coś tam kręci, coś tam słucha i po chwili wszystko otwarte. Nie mówię, że to zupełna bujda, bo faktycznie, gdy się ma ogromną wprawę, to można, obracając niektóre takie zamki, usłyszeć pewne dźwięki ułatwiające określenie właściwego szyfru. Szczególnie jeśli człowiek sobie pomaga jakimś urządzeniem typu stetoskop lekarski. Ale oglądając Vabank, trzeba pamiętać o dwóch podstawowych problemach – po pierwsze, zajęłoby to o wiele, wiele więcej czasu niż w filmie. Po drugie, filmowy Kwinto działa w okresie międzywojennym, kiedy technologia była jednak o wiele mniej zaawansowana niż w naszych czasach. Owszem, otwierane przez nas zamki szyfrowe w przeważającej większości działały na tej samej zasadzie, ale były znacznie bardziej dopracowane i precyzyjne, a co za tym idzie – chodziły bezszelestnie. Trzeba pamiętać, że my tu rozmawiamy nawet o końcówce lat osiemdziesiątych. My nie mieliśmy czasu na taką zabawę w Kwinta i siedzenie jak głupki ze stetoskopem, czekając na dźwięki, które może się pojawią, ale najpewniej nie, bo mechanizm jest po prostu zbyt wysokiej jakości. Istniały też różne inne metody otwierania zamków szyfrowych, ale były albo zbyt czasochłonne i niepewne, albo zbyt inwazyjne i pozostawiały ślady.
[…]
TURYSTA: […] My działaliśmy w pełnej konspiracji, zazwyczaj pomiędzy jedenastą w nocy a czwartą nad ranem, nieraz tylko przy latarkach i siedząc w ciasnych pomieszczeniach, gdzie nie było nawet jak się schować przed tym promieniowaniem. Te szczególne warunki wymagały od nas wyrzeczeń już podczas transportu źródła promieniowania do placówki. Gdybyśmy chcieli przestrzegać wszelkich zasad bezpieczeństwa, to na całym tym etapie, od momentu wyjęcia izotopu z dziury w naszej pracowni aż po moment wniesienia go do interesującego nas obiektu, musiałby on być w bardzo, bardzo ciężkim pojemniku, który nie przepuszcza promieniowania. Na to jednak nie mogliśmy sobie pozwolić, bo liczyła się mobilność. W jaki sposób przytachalibyśmy na górę taki kocioł? Musieliśmy mieć coś o wiele lżejszego. Najmroczniejszą kartą historii naszego wydziału jest stary rosyjski pojemnik na izotopy o nazwie Berenika, który był na wyposażeniu, gdy z „Brodaczem” przyszliśmy do pracy na początku lat osiemdziesiątych. Szczęśliwie jakiś czas później to wszystko poszło w diabły, na złom. Ledwie pamiętam, jak to wyglądało, chyba to było zrobione z ołowiu. Nie chcieliśmy z tego korzystać. Kiedy mierzyliśmy promieniowanie wokół tego pojemnika, okazywało się, że przekracza ono normę nawet paręset razy. No ale był mobilny, była potrzeba, więc go noszono i wykorzystywano między innymi do ustalania szyfrów metodą, którą nazywaliśmy „zetką”. Należała ona do grupy metod gammagraficznych, czyli prowadzących do uzyskania fotografii zamka. Z nas wszystkich o „zetce” najwięcej może powiedzieć „Inżynier”.
INŻYNIER: Tak, bo ja przyszedłem do pracy parę lat wcześniej, kiedy tę metodę intensywniej wykorzystywano, więc się napatrzyłem. Ale zanim opowiem, czym była „zetka”, powiedzmy sobie o podstawowym problemie, z którym się borykaliśmy, używając metody gammagraficznej. Polega ona na tym, że z jednej strony przedmiotu umieszcza się kliszę, a z drugiej źródło promieniowania. W przypadku nieprzykręconej kasy pancernej nie sprawiało
to szczególnych trudności: można było ją odsunąć od ściany i na plecach kasy umieścić źródło, a przed zamkiem kliszę. Natomiast w przypadku takiego bunkra w amerykańskim konsulacie był kłopot. Nie mogliśmy po prostu przełożyć izotopu na drugą stronę, bo nie mieliśmy tam dostępu. Owszem, teoretycznie można było mocne źródło promieniowania umieścić za bunkrem i pozwolić wiązce przebić się przez tylną ścianę i drzwi, ale szansa, że na takiej fotografii coś się da zobaczyć, była raczej marna – za duża odległość, za grube ściany. Amerykanie się przed tym dobrze zabezpieczyli, konstrukcja bunkra była przemyślana. Pan Zenek, weteran wydziału, wpadł na pewien pomysł, a mianowicie, że w futrynie pod drzwiami bunkra w poznańskim konsulacie amerykańskim wywierci się delikatnie dziurę, na wylot. Dostał na to zgodę naczelnika i tak zrobił. Ten otwór był niewidoczny gołym okiem. W środku był gwint i wykonano do niego specjalne korki, którymi kamuflowało się wszystko po skończonej robocie, malując jeszcze precyzyjnie farbą. Przez ten otwór przekładało się do wnętrza bunkra źródło promieniowania. Jak? Izotopy kobaltu, które wykorzystywaliśmy w wydziale, wyglądały jak sześciomilimetrowej długości kawałeczek grafitu z ołówka. Maleństwo, ale moc miało ogromną i to właśnie cała magia promieniowania. Taki izotop, z różnych względów, między innymi czysto praktycznych, zamykało się w malutkiej metalowej kapsułeczce. Pan Zenek wymyślił więc sobie, że tę kapsułkę będzie po prostu nakręcał na pręt – początkowo taki powyginany, i właśnie dlatego metodę nazwano „zetką”, a później w kształcie litery „c”. Ten pręt przepychało się przez otwór na drugą stronę i ustawiało kawałek za zamkiem, a po naszej stronie, przed zamkiem, była klisza. Po jakimś czasie miało się zdjęcie.
TURYSTA: No dobrze, a teraz przeanalizujmy to, co powiedział „Inżynier”, od strony zdrowotnej, BHP i tak dalej. Bardzo dobrze pamiętam i na pewno nigdy nie zapomnę pierwszego razu, jak to zobaczyłem. Najpierw nasz przełożony pan Bohdan, jeszcze w pomieszczeniach wydziału, otworzył pojemnik i po prostu kombinerkami wyciągnął z niego izotop w kapsułce z gwintem, którą nakręcił na pręt.
INŻYNIER: Szkoda Bohdana. Fajny, porządny facet.
TURYSTA: Zrobiło mi się słabo, jak to zobaczyłem. Potem wsunęliśmy ten cały pręt do takiej ołowianej „cegły” i przewieźliśmy do placówki, przy czym akurat wówczas nie był to Poznań, tylko któraś ambasada na Pradze, jeśli dobrze pamiętam – Portugalii. Przy promieniowaniu oczywiście bardzo ważne jest zachowanie bezpiecznej odległości, a my staliśmy wtedy w takim małym pomieszczeniu i nawet nie było gdzie się odsunąć, a twórca tej metody, pan Zenek, przepychał ten izotop przez rurkę elektryczną do wnętrza pomieszczenia, które miało stalowe drzwi z zamkiem szyfrowym, i ustawiał to źródło w taki sposób, żeby klisza się poprawnie naświetliła. I ta metoda była stosowana latami, ale głównie w konsulacie amerykańskim w Poznaniu.