Fragment książki Kim jestem? …
Wybrane fragmenty:
- […]
Quarteira nad Oceanem Atlantyckim (południowa Portugalia). Późnym popołudniem. Wieje …
Kim jestem? Jestem „szpiegiem”… a raczej „byłym szpiegiem”! I do tego zupełnie zwyczajnym.
Do tej opowieści przymierzałem się od wielu lat. Przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej nie do pomyślenia. Wyszkolono mnie zgodnie ze starą złodziejską (i szpiegowską) zasadą: jeśli cię złapią na gorącym uczynku to do niczego się nie przyznawaj, a jeśli chwycą cię za rękę, w której trzymasz łup (tajny mikrofilm) – zaprzeczaj, że to jest twoja ręka. Pamiętam dokładnie ten wykład w Kiejkutach.
Tłumaczono nam, że skuteczność takiej strategii jest potwierdzana przez najlepszych prokuratorów. Oskarżyciele mają ułatwione zadanie, gdy podejrzany podejmuje z nimi dialog licząc, że wygra z wymiarem sprawiedliwości. Dlatego przez długie lata po oficjalnym odejściu ze służby taktownie milczałem. Zgodnie z zasadami. Bowiem szpiedzy też mają zasady.
Pierwszy raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczpospolita w październiku 1990 roku oświadczyła ustami kolegi z kadr w Centrali: „Już tu nie pracujesz! W kasie czeka odprawa. Pokwituj odbiór świadectwa pracy. O, tu masz napisane, że jesteś zweryfikowany pozytywnie”. Kasę i świadectwo moralności odebrałem i poszedłem poszukać sobie jakiejś innej pracy. Długo nie szukałem.
Drugi raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczypospolita w lutym 1991 roku zorientowała się, że w polskim wywiadzie cywilnym – zmuszonym do działania w nowej konfiguracji geopolitycznej w Europie – brakuje fachowców. Kolega z Centrali zadzwonił z pytaniem, czy bym nie wrócił do służby (już w nowym UOP) bo nie mają doświadczonych ludzi do roboty. Ktoś musi młody narybek szkolić. Nie byłem tym zbytnio zainteresowany, gdyż ówcześnie przechodziłem – jak miliony moich rodaków – zdumiewającą lekcję barbarzyńskiej fazy kapitalizmu. Pracowałem w prywatnej firmie i nie zamierzałem z tego „uniwersytetu” rezygnować. Udało mi się wtedy ocalić od bankructwa polski przemysł cukrowniczy. Serio. Kiedyś o tym napiszę.
Zarząd Wywiadu UOP kilka razy nieoficjalnie zachęcał mnie do powrotu do służby. Dałem się przekonać dopiero po trzech latach. Powrót obfitował w rozmaite atrakcyjne przygody. Ale był skuteczny. Pracowałem dla prezydenta Lecha Wałęsy i kolejnych prezydentów RP oraz jakże różnorodnych rządów.
Trzeci raz milczałem, gdy szesnaście lat później, w 2009 roku, Najjaśniejsza Rzeczpospolita poprzez swych reprezentantów w Sejmie uchwaliła, że jestem „bandytą” z mocy ustawy. I że myliłem się, kiedy uwierzyłem ustawie z 1994 roku, która wyraźnie stanowiła, że w służbie dla wolnej od „komunistów” Rzeczpospolitej Polskiej lata z „czasów niesłusznych” (PRL) będą liczone do mojej emerytury na równi z tymi, jakie wysłużę za „czasów słusznych”.
Dwa lata wcześniej odszedłem z przyczyn rodzinnych na pełną (75% podstawy) i w pełni zasłużoną emeryturę. Potem nie miałem już szans, jak ci, których ustawa zastała w służbie, aby „dosłużyć” dodatkowe lata i odzyskać po raz drugi pełną stawkę emerytury według nowych, choć działających wstecz reguł. Wiara w państwo prawa okazała się jednak kosztowną dla mnie naiwnością. Najjaśniejsza Rzeczpospolita stwierdziła, że to co przez ostatnie 19 lat było uznawane za „grę w piłkę nożną” teraz jest „grą w piłkę ręczną” a wszystkie „bramki” zdobyte przeze mnie i innych oficerów za pomocą „kopnięcia piłki nogą” są nieważne właśnie z powodu użycia owej nogi.
Liczne „ważne” polskie partie polityczne najwyraźniej uznały, że „niepotrzebni mogą odejść”. Przy okazji należy ich jednak dodatkowo kopnąć, aby wiedzieli, gdzie ich miejsce. I opluć – za „zdrady”, których się dopuścili. Wydawało się, że gorzej być nie może. Nic bardziej błędnego. Po ośmiu latach Najjaśniejsza Rzeczpospolita przygotowała kolejny cios w plecy.
Czwarty raz już nie milczałem. Napisałem Manifest. Ma tytuł „Ale my wiemy …”. Gdzieś jest w sieci, jeśli dobrze poszukacie …
Teraz piszę „memuary”. Najjaśniejsza Rzeczpospolita uznała, że niewiele z tego co działo się przed rokiem 1990 jest niejawne. Moja tożsamość, która miała być chroniona dożywotnie – nie jest chroniona od 2008 roku. Jest jawna. Moje działania w Czarnej Afryce – jawne. Możecie o nich poczytać w detalach w IPN. Pan doktor Witold Bagieński z IPN opisał jedną z moich „przygód” , pisząc artykuł o „ostatnim zdrajcy PRL” i zapewne wziął za to atrakcyjną wierszówkę od jednego z popularnych tygodników. Czego mu absolutnie nie wypominam. Skoro tak, to ja postanowiłem sam opowiedzieć własną historię, zanim za mnie napisze ją ktoś inny.
Wiele lat temu, ale już w czasach, o których nadal nie wolno mi mówić w szczegółach, przebywałem w pewnym Gorącym Kraju. Tak się złożyło, że przez przypadek natknąłem się tam na Bardzo Ważnego Polityka, który ów kraj wizytował. W asyście ciężkozbrojnej ochrony. Taki to był czas i miejsce.
Gdy sytuacja nakazała się przedstawić – uczyniłem to, uchylając kapelusza. Bardzo Ważny Polityk zaciekawił się:
– O, a co pan tutaj robi?
Kiedy wyjaśniłem oględnie to co oficjalnie robiłem w Gorącym Kraju, Bardzo Ważny Polityk skomentował:
– Ha, to ma pan tu bardzo ciekawą robotę …
Pokiwałem potwierdzająco głową. I coś mnie podkusiło, aby dodać pod nosem:
– No! Faktycznie, ciekawa. A memuary puchną i puchną …
– O! – Bardzo Ważny Polityk wykazał się znakomitym słuchem – to warto będzie poczytać!
– Eeee, chyba nie …. No, może za 15-20 lat … – starałem się rakiem wybrnąć z konwersacji grawitującej w niepożądanym kierunku. Ów polityk był z urzędu dość dobrze zorientowany w sprawach służb specjalnych. Nie czekałem więc na „Pozdrowienia od Pana Zbyszka”. Po paru sekundach na szczęście ktoś odwrócił uwagę Bardzo Ważnego Polityka od mojej osoby, więc błyskawicznie zniknąłem „po angielsku” i tyle mnie widzieli.
Od czasu tej rozmowy minie wkrótce zadeklarowane przeze mnie nieopatrznie owe 15 lat. Bardzo Ważny Polityk nie przeczyta niczego co tu opowiadam. Zmarł przedwcześnie kilka lat temu. Ale mam czwórkę wnuków. Jako człowiek, który lubi „optymalizować” swoje działania (moja żona nazywa to zwykłym lenistwem), nie chciałbym – w razie zaciekawienia wnuków historią dziadka – powtarzać cztery razy tej samej opowieści.
Nie wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. To będzie jednak moja, „najmojsza” i bardzo subiektywna opowieść o tym jak zostałem „zwyczajnym szpiegiem” i co z tego wynikło … Wiele lat później dojdzie do prawie publicznej dyskusji pomiędzy oficerami wywiadu, czy nazwanie oficera „szpiegiem” nie jest przypadkiem obraźliwe. Niektórzy będą twierdzić, że tak. Inni, że niekoniecznie.
Ja zacząłem nazywać sam siebie „zwyczajnym szpiegiem” z lekkim przekąsem w momencie, kiedy przygotowując się do skonkretyzowania moich memuarów zorientowałem się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem III wojnie światowej, nie zdziałałem cudów. Że byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie jaką każde rozsądne państwo powołuje aby widzieć i słyszeć to czego jego rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci. Zarówno oficerów jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei tajemnic.
„Zwyczajny szpieg” nie wzbudzi niczyjego podziwu. Ani wypieków na twarzy Czytelnika w oczekiwaniu: „Co dalej, co dalej? Jak to się skończy?” Jest tylko zbiorem wspomnień, a czasem ich okruchów jedynie, bo czas zatarł szczegóły. A skoro zatarł, to być może nie były aż tak dla mnie ważne.
Posłuchajcie więc tej opowieści. Zapraszam do mojego świata, świata „zwyczajnych szpiegów”.
- […]
Uroczystego zakończenia roku w Podyplomowym Studium OKKW [Szkole Szpiegów] nie pamiętam. Dokumenty z IPN, jakie wiele lat później wylądowały na moim biurku wskazują, że uzyskałem końcową ocenę „bardzo dobry”. Jedyne co pamiętam jak przez mgłę, to że staliśmy na uroczystej zbiórce. Wyczytywano pierwszą dziesiątkę. Prymusem był Jacek D. Spokojny, zrównoważony i mądry facet. I chyba taki umrze, bo po latach gdy go spotkałem, był ciągle sobą. Ja miałem chyba siódmą lokatę. To wszystko. Reszta rozpływa mi się we mgle niepamięci. Wiem, że był też „bal oficerski”, na którym niektórzy tańczyli, a inni pili. Ja zapewne czyniłem i to i to.
Lipiec 1979 roku spędziłem z rodziną na wakacjach. O szczegóły nie pytajcie. Mój stan psychiczny falował wtedy pomiędzy euforią a niedowierzaniem. Nie uważałem się za jakiegoś supermana, Jamesa Bonda in spe, czy innego bohatera. Ale miałem w sobie skrywaną z konieczności dumę. Czułem się oficerem polskiego wywiadu. Nieważne, że jeszcze nieopierzonym. Wiedziałem, bo uświadamiano to nam regularnie, że zanim „dojrzejemy jak wino” musi upłynąć jakiś czas.
- […]
Oficer wywiadu, zwłaszcza ten dobrze wyszkolony, z reguły prowadzi z ekipami obserwacyjnymi swoistą grę. Po pierwsze stara się ich nie drażnić. Jeśli już stwierdza obecność obserwacji i to bez wątpliwości, to wyciąga z tego faktu logiczny wniosek – oto miejscowy kontrwywiad usiłuje dociec, czy ma do czynienia z kadrowym pracownikiem wywiadu. I zadaniem owego oficera jest utwierdzić obserwatorów w przekonaniu, że jednak nie. Że jest przedstawicielem frakcji „niewinnych” obcokrajowców, z reguły występującej w pewnej proporcji do całej rzeszy szpiegów. Taki oficer stara się zachowywać nie jak James Bond, ale jak pierdołowata ciamajda. Jak zwyczajny urzędnik administracji państwowej, delegowany do pracy za granicą. Jest spokojny. Jest przewidywalny. Nie wykonuje żadnych nieoczekiwanych manewrów. Nie wbiega do bramy, aby wybiec bocznym przejściem na równoległą ulicę. Nie wskakuje w ostatniej chwili do odjeżdżającego autobusu. Jeśli pytał w recepcji hotelu, gdzie znajdzie pobliskie antykwariaty, to pojawia się w tychże antykwariatach po kolei i konsekwentnie. Wiedząc, że jeśli obserwatorzy go zgubią, to obstawią wszystkie antykwariaty w okolicy i w końcu go znajdą. Bo o to właśnie chodzi.
Zespół obserwacyjny, który gubi figuranta dostaje od szefów opierdol. I nie dostaje premii. A tego nikt nie lubi. A zwłaszcza nie lubi się przyczyny takich kłopotów. Nie lubi się figuranta, który podejrzanie łatwo gubi się grupie zawodowców. Po takim doświadczeniu następnym razem figuranta prowadzi się krótko i dokładnie. Nasz oficer nie jest absolutnie zainteresowany taką sytuacją.
- […]
Przez kolejne dni obaj z Jackiem byliśmy zaskakiwani kolejnymi porcjami wiedzy o pracy Wydziału XVII.
Nasz naczelnik wezwał nas do siebie, a potem poprowadził nas do wydziałowej biblioteki. Był to średniej wielkości pokój, cały zastawiony aż po sufit półkami z książkami. Naczelnik przedstawił nas szefowej biblioteki, zwanej przez wszystkich panią „Pelą”, bo tak skracano jej dostojne i przeurocze, pachnące krynolinami lub naftaliną imię – Pelagia. Bez zbędnego ględzenia wydał nam wszystkim jedno polecenie:
– Pani Pelu, ci dwaj młodzi oficerowie, absolwenci OKKW z tego roku muszą się jeszcze wiele nauczyć – naczelnik popatrzył na nas znacząco – dlatego proszę dopilnować, aby w pierwszych trzech miesiącach służby u nas zapoznali się z „górną półką”. Wie pani, stały zestaw … – machnął ręką w stronę najwyższej półki pod sufitem. Zerknąłem. Stało tam około setki publikacji sygnowanych przez Instytut „Maisons Laffitte”. Paryską „Kulturę”, kierowaną przez Jerzego Giedroycia. Westchnąłem…
Trzy miesiące i kilkadziesiąt książek później stanęliśmy z Jackiem przed naczelnikiem. Z tego spotkania pamiętam tylko jedno zdanie naszego szefa:
– Teraz sami rozumiecie, że nie jest łatwo bronić interesów naszej Ojczyzny – popatrzył znacząco na nas i na olbrzymią mapę polityczną świata, zakrywającą całą ścianę wielkiego gabinetu. Nadchodził rok 1980. Mało kto wiedział, co przyniesie. Ja i Jacek jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy też, że w naszym gronie są tacy co wiedzą.
- […]
– Towarzyszu Filipie! – ton głosu majora Tadeusza T. nabrał barwy spatynowanego brązu – Decyzją kierownictwa MSW jesteście delegowani do pracy za granicą. Gratuluję!
Zaskoczony zdurniałem na chwilę. Zanim treść tego co mówił Tadeusz dotarła do mnie dostatecznie dobitnie, usłyszałem ciąg dalszy – coś, co mnie literalnie przytkało.
– Jedziesz do La…os … – głos Tadeusza przez chwilę dźwięczał w pokoju, a ja ponownie zgłupiałem… Myśli zaczęły mi przelatywać przez głowę jak stada jaskółek.
– „Jak to? Laos? Azja? To my mamy jakieś interesy w Azji Południowo-Wschodniej? Przecież wojna wietnamska już dawno się skończyła …”
– LAOS?! – nieomal wykrzyknąłem …
– Nie Laos baranie, a Lagos – Tadeusz parsknął śmiechem – Lagos. Nigeria. Czarna Afryka. Grób białego człowieka! Cieszysz się?
- […]
Kierownictwo kampu znało się na rzeczy. W końcu prowadzili inwestycje poza granicami kraju od lat. To nie był ich pierwszy – jak w moim przypadku – nieboszczyk. Wszystkim się spieszyło. My chcieliśmy wracać do Lagos jak najszybciej. Inżynierowie – do swoich zadań przy rurach. Dwaj Nigeryjczycy, jeden ze służby celnej, drugi z Immigration Service, już dostali swoje „wziątki” za punktualne przybycie. Sprawdzili, czy żaden spryciula nie naszpikował martwego Polaka kokainą czy herą, aby zrobić z niego idealnego muła do przemytu narkotyków do Europy.
Polski spawacz, którego dopadła niesłychanie niebezpieczna i jak było widać śmiertelna malaria mózgowa, nigdzie się nie spieszył. Leżał spokojnie z zamkniętymi powiekami, doskonale obojętny na wszystko, co się wokół jego ciała działo.[…] Na drewnianym mini rusztowaniu stała metalowa skrzynia z ocynkowanej blachy. Wewnątrz spoczywało ciało człowieka, którego znałem wcześniej tylko z danych paszportowych. U nas na warszawskim Powiślu mawiali o takich kompletnie pozbawionych życia: „zimny trup”. Tu, w dobrze klimatyzowanej mimo porannego chłodu sali świetlicy kampu, słowo „zimny” nie było przenośnią. Ciało wyjęto z chłodni, z komory, w której przedtem przechowywano jakieś zapasy żywności. Przemówił dyrektor i ktoś z załogi. Niektórzy modlili się za duszę zmarłego. […]
- […]
Droga powrotna upłynęła w miarę spokojnie. Jednak kostucha nadal krążyła wokół nas. Po prawie trzystu kilometrach, gdzieś tam jeszcze przed Sapele, zatrzymałem nasz dwu-samochodowy konwój na poboczu drogi tak abyśmy wszyscy mogli się wysikać. […]
Schowany dyskretnie za palmą z ulgą opróżniałem pęcherz. Coś poruszyło się wśród uschniętych liści na ziemi o metr przede mną. Wlepiłem wzrok w to coś. I osłupiałem. W przenośni i dosłownie. Gdyby ktoś mi to opowiadał, to bym nie uwierzył. Co za pech. W środku Nigerii, na przypadkowo wybranym miejscu postoju polazłem za drzewo, za którym wylegiwał się całkiem sporych rozmiarów wąż. A ja nasikałem wprost na niego.
Wiedziałem, że w Nigerii żyją liczne odmiany węży i że tylko kilka rodzajów z nich to gady jadowite i niebezpieczne dla człowieka. Sławna była zwłaszcza „mamba – seven steps”. Bo dziabnięty przez nią człowiek miał szanse zrobić jedynie siedem kroków, zanim padał martwy. […]
Zamarłem w bezruchu. Nawet nie zapiąłem rozporka. Bezradnie patrzyłem jak bliżej nieznany mi gatunek węża powoli podnosił łeb i z sekundy na sekundę stawał się czarną kobrą. Z charakterystycznym kapturem rozpostartym ostrzegawczo. Widok jej żółtego brzuch podpowiedział mi, że to bydlę może szykować się do ataku. Naprawdę nie wiedziałem co robić. […] Kobra odchyliła łeb, gotowa do ataku. Ktoś za moimi plecami chrząknął kilka razy. Potem usłyszałem tylko tupot i chrzęst suchych palmowych liści. Coś ciemnego przemknęło obok mojego prawego kolana. Brązowa plama zasłoniła mnie przed kapturem kobry.
Rozległ się cichy kwik. Przez moment myślałem, że to kwiczy kobra. Moje osłupienie wzrosło o tysiąc procent. Kobrę zaatakowało zwierzę, jakby dzik, ale bez sierści. To świnia! – dotarło do mojego prawie sparaliżowanego mózgowia. A właściwie świntuch, czyli knur! To bydlątko gnało przed siebie z prawie dwumetrowym cielskiem kobry trzymanym w ryju, który świntuch zacisnął tuż za jej kapturem. Tupot żywych golonek niemal natychmiast ucichł gdzieś między palmami. Lekki dygot kolan uświadomił mi w jak silnym napięciu mięśniowym stałem przez ostatnią minutę. Drugą minutę poświęciłem na odblokowanie mojej motoryki chociaż na tyle, aby nie wracać do samochodów z rozpiętym rozporkiem.[…]
Miałem pecha, trafiając na śpiącą kobrę, i równocześnie szczęście, że w pobliżu był głodny świntuch, którego najwyraźniej nie zniechęcił widok oyibo (człowieka bez skóry). Ani zapach uryny tego białasa na gadzie.
- […] Misterium seansu radiowego zaczęło się rozwijać przed moimi oczyma po raz pierwszy w moim życiu. Lampy wzmacniacza radiostacji przyjemnie mruczały. Radiooperator zasiadł przy stole i prawą dłonią czule objął małe ustrojstwo. Klucz telegraficzny. Alfabetem Morse’a wywołał Centrum Łączności MSZ. Obie strony przez chwilę wymieniały między sobą odpowiednią porcję różnorakich ti-ti-ti oraz ta-ta-ta. A potem poszło już jak po sznurku. Wszystkie tasiemki przeleciały przez maszynkę, a po drugiej stronie, kilka tysięcy kilometrów dalej, we Wschodniej Europie, drukarka teleksu podpiętego pod radiostację odbiorczą produkowała wiadomość za wiadomością na zwyczajnym papierze formatu A-4.
Dwie godziny później Krzysztof przyniósł mi klaris z Warszawy zawierający jedno krótkie zdanie: „Pieniądze na koncie”. Odetchnąłem z ulgą. Byłem świadkiem, że Jehowa czuwa. Kiedy dziś myślę na spokojnie, to podejrzewam, że jako „młody i głupi” w owych czasach zachowałem się jak ten bąk, który wedle praw aerodynamiki przy swojej ciężkiej budowie nie miał prawa latać. Ale on o tym nie wiedział… i latał. Byłem na tyle asertywny, że w MSZ ktoś mógł pomyśleć, że ten młody konsul z Lagos wie czego żąda, a jeśli jeszcze jest ze służb, to może w tle jest jakaś akcja wywiadowcza. I bez zwłoki spełniono moje żądanie.
- […]
… musieliśmy mimo wszystko uwzględniać wariant, że po zniknięciu dzieci mąż pani Jadwigi domyśli się, gdzie pojechała i ruszy jej śladem. Przewaga jaką mieliśmy bazowała na optymistycznym wariancie, że jednak się nie zorientuje, że dzieci zniknęły wraz z mamą. I nie wpadnie mu na myśl szukać jej w Ambasadzie.
Na lotnisko wyruszyliśmy z odpowiednim wyprzedzeniem. Konwój wypakowany naszymi pasażerami i ich licznymi walizkami dojechał bez większych problemów. Z parkingu dyplomatycznego, niedostępnego dla śmiertelników, przeprowadziłem całą gromadkę do loży dla VIP, zarezerwowanej przez Bułgarów na naszą wyłączność. Potem razem z całą męską załogą task force zabraliśmy się za walizy i mając w rękach bilety pani Jadwigi i jej dzieci ustawiliśmy się w kolejce do odprawy bagażowej udając pasażerów. Zakładaliśmy, że jednak jacyś „wujkowie” mogą obserwować stanowiska linii odlatujących z Lagos do Europy. Na szczęście o tej porze wylatywała nie tylko linia bułgarska.
Typowe kolejkowe pandemonium na lotnisku Murtala Muhammad International w Ikeja, gdzie niesforni pasażerowie usiłowali równocześnie z dziesiątkami innych dopchać się ze swoimi walizkami do kontuaru odprawy dziś wcale nas nie irytowało. Wręcz przeciwnie.
Uśmiechnąwszy się do ślicznej Bułgarki za kontuarem, podałem jej moją legitymację dyplomatyczną oraz paszporty i bilety uciekinierów. Gdy tylko rzuciła okiem na nazwiska, odwzajemniła mi porozumiewawczo uśmiech, świecąc śnieżnobiałymi zębami. Do dziś mam ten uśmiech w oczach. Mówił mi uspokajająco: „jestem z Tobą i Twoimi podopiecznymi … nie martw się”.
- […] Świat zbudowany jest z niespodzianek. Jedna z takich niespodzianek zawitała do mnie pewnego dnia. Weszła do śluzy – swoistego przedsionka o powierzchni kilku metrów kwadratowych, wpuszczona przez moją recepcjonistkę (i żonę) – Basię. Gdyby Basia wiedziała, co to za niespodzianka, prawdopodobnie by jej nie wpuściła. Ale nie wiedziała. Ani ja, siedzący naprzeciwko recepcji w swojej kanciapie zwanej biurem konsula i obserwujący co się dzieje w pomieszczeniu śluzy. […]
Niespodzianka była młodą kobietą pozbawioną zupełnie cech negroidalnych, tak typowych dla pań z ludu Yoruba lub Igbo. Miała zgrabny prosty nosek. Kształtną sylwetkę. Pośladki nie wystawały jej do tyłu jak siodełko dla niemowlaka, co było niemal nieodzownym wyposażeniem miejscowych dziewcząt. Za to widać było, że – jak to mawiali moi kumple z Powiśla – kobitka ma na czym siedzieć. Była gotową zwyciężczynią dowolnego konkursu piękności w sercu Europy. Gdybym wtedy wiedział, że na świecie żyje istota zwana Halle Berry, to zapewne pomyślałbym, że właśnie postanowiła mnie odwiedzić.
Jaskiniowiec tkwiący we mnie od dziesiątków tysięcy lat zauważył to wszystko w mgnieniu oka. Ewolucja nie miała zamiaru wypuścić mnie ze swoich szponów. Nabrałem powietrza w płuca i odruchowo wyprostowałem sylwetkę prężąc tors. Wiedziałem, że czekają mnie kłopoty. Czujne spojrzenia Basi z naprzeciwka wróżyły to jak amen w pacierzu. […]
– Mister, stypendium to ważna sprawa, ale chętnie zatrudnię się u ciebie jako cleaning lady – z olśniewającym i kusicielskim uśmiechem pokazała białe zęby błyskające w jej różowych ustach godnych Brigitte Bardot.
– Mamy już pomoc domową, dziękuję, ale nie skorzystam z oferty – i ja uśmiechałem się uprzejmie, choć moje zęby nie mogły się równać z tymi po drugiej stronie szyby.
– Ok, ale ja mam lepszy pomysł – Księżniczka nie poddawała się – weź mnie za żonę … – zaatakowała mnie frontalnie propozycją ociekającą wręcz seksem.
– Mam już żonę. Siedzi tam za tobą – broniłem się jak mogłem, wskazując na Basię wpatrzoną z drugiej strony śluzy w kształtny tyłek naszego gościa. Jej ponura mina nie wróżyła nic dobrego.
– Ojej, to żadna przeszkoda. Będę twoją drugą żoną … – jej chrapliwie zmysłowy głos rzucał na szalę wszelkie możliwe pokusy, jakie mogły przychodzić do głowy. Jej. I mnie. Przez chwile w milczeniu rozważałem tę propozycję. Wcale nie była taka absurdalna. Obleśny jaskiniowiec ukryty w przepastnych głębinach mej grzesznej duszy aż zakwiczał i zarechotał na zdrożną myśl o możliwych pikantnych konfiguracjach, jakie mogłaby zrodzić taka opcja. Ułamek sekundy potem jaskiniowiec dostał pałą w swój głupi łeb. Dzwonek telefonu wewnętrznej linii wyrwał mnie z pornograficznych mikro-marzeń.
– Kochanie! – stalowy i ostry jak brzytwa głos mojej „drugiej połowy”, przywołał mnie do rzeczywistości – Skończ z tą lalą, albo ja z tobą skończę!
[…]
Ciąg dalszy nieuchronnie nastąpi…